Buty

Pora się zbierać, bo dochodzi ósma, więc idealna pora na poranną przebieżkę. Wskaźnik powietrza mówi 235 czyli średnio zanieczyszczone. Więcej niż w niedzielę więc zobaczymy jak to będzie. Dla porównania w Pekinie jest 108.
Dzisiaj specjalnie biegłem wolniej, dużo wolniej. I co? Jajco, tętno minimalnie niższe a wyszło o jakieś 15 sekund wolniej na kilometr. Za to przynajmniej kolka nie chwytała tak często, za to jak pod koniec chwyciła to musiałem się zatrzymać. Gdy chciałem zrobić przebieżki to wyszło tak samo, nie dałem rady, powietrza brakowało.

Pastowałem dzisiaj buty i tak pastując przypomniała mi się pewna rozmowa:
– Bart, a ile tak właściwie masz par butów do biegania?
– Hmm…10|
– Ile?!
– No tak. Pierwsze kupiłem w dyskoncie sportowym i w nich przebiegłem pierwszą połówkę, w wakacje z tatą męczyliśmy się by zrobić z nich minimalistyczne ale jeszcze nie miałem okazji pobiegać. Drugie to lunarglide’y kupione za kasę z wymiany komórki, mają na koncie ponad 2800 kilometrów w tym jeden maraton i chociaż do niektórych biegów już się nie nadają to jednak do innych są jak ulał. Kolejną parę kupiłem w lato gdy przygotowywałem się do drugiego maratonu, kupiłem je o rozmiar większe z myślą o długich wybieganiach i od tamtej pory używam ich tylko do biegów dłuższych niż 20 kilometrów. Na koncie mają dwa maratony. Czwartą parę kupiłem za pierwszą wypłatę nauczycielską, przecenione Asicsy GT-2150, a chwilę potem kupiłem piątą – Saucony Omni 8. I dzięki temu miałem już jedną parę na każdy trening. W Omni 8 biegałem szybkie treningi, w asicsach biegałem zwykłe treningi, a w lunarach robiłem siłę biegową. I tak dobiłem do kolejnego maratonu po którym postanowiłem kupić na allegro swoje pierwsze Jomy. A wraz z piątą parą przyszła kolej na piąty trening. W następnym roku zakupiłem kolejnych kilka par w tym Jomy do szybkich treningów i kolejną parę do biegania dłuższych biegów bo te pierwsze już musza odpocząć. A potem kupiłem jeszcze dwie pary na zapas. I tak oto mam 10 par, ale w sumie 3 z nich są już na emeryturze a wkrótce i asicsy i omni 8 pójdą w odstawkę.

Mam ogromny sentyment do każdej z tych par bo w końcu spędziłem w nich tyle czasu i chociaż niejednokrotnie nasze początki były trudne (odciski) to jednak z czasem przyzwyczailiśmy się do siebie. Każda z tych par ma swoją historie a niektóre ślady krwi. Lunarglide’y nie mają już ani oryginalnych wkładek ani sznurówek, asicsy powodują u mnie odciski, w omni8 biegało mi się najlepiej aż do momentu założenia marathon 3000 (hahaha) które są leciutkie. Wszystkie te buty są dla mnie ważne.

No i tak pastowałem, pastowałem i w końcu buty aż się błyszczą. Duma mnie rozpiera.

Także wybaczcie dzisiejszy brak zdjęć, ale po biegu nie miałem już najmniejszej ochoty się ruszać z mieszkania. Pomyłem podłogi, zrobiłem pranie, na jutro zostały mi już tylko drobnostki i jakieś ostatnie pakowanie. No i zakupy. A potem godzina w drodze i Xuzhou.

Adam!
Wiesz co? Za każdym razem gdy patrzę na prognozę pogody to mówię mamie ‘Nie wracam’. A Ona wtedy przestaje się odzywać, albo przynosi kota, lub klepie się po kolanach prowokując psa żeby mi się pokazał przed kamerą po czym mówi ‘Ona sama wskoczyła!’, a jak dzisiaj powiem że nie wracam to na pewno pokaże mi przygotowany już pasztet. No tak pasztet…w gruncie rzeczy to ja bym mógł w Chinach zostać gdyby nie ten pasztet…a jak do tego dojdzie jeszcze sernik…no i barszcz…i już robię się głodny a przecież przed chwilą zjadłem śniadanie (czasem te notki piszę rano). Także najem się, pobiegam z psem, stracę kilka nocy przez kota, pomarznę w czasie biegu (a może bieżnia?) i wracam do Chin.
Babcia też na mnie krzywo patrzy jak mówię że nie wracam, a to już jest niegodziwe z mojej strony. W dodatku dzisiejsze prognozy pogody mówią że nie powinno być opóźnień ani w Wiedniu, ani w Warszawie. Rany…ja już jutro jadę do Pekinu. Ponownie w tym pędzącym pociągu.

Zakupy

Można by napisać ‘ostatnie zakupy’, ale wtedy byłoby to takie definitywne, ostateczne i w ogóle takie ‘łeee, łeee koniec’, także nie napiszę. Wyjątkowo odwiedziłem tylko dwa sklepy, mam nadzieję że ten trzeci będący normalnie tym pierwszym nie czuł się pokrzywdzony, ale najzwyczajniej w świecie nic z niego nie chciałem, w końcu zapas orzechów mam na naprawdę długo. Za to w drugim będącym normalnie także drugim zrobiłem przedwyjazdowe zakupy, czyli jak na obywatela Polski przystało zakupiłem napoje wysokoprocentowe i bynajmniej nie mówię tu o śmietanie. No i mnóstwo piklowanych warzyw. Oprócz tego niewiele, bo jakoś tak się złożyło że mam tyle jedzenia że wystarczy do środy.

 

W drodze powrotnej wstąpiłem do księgarni i szukałem, szukałem, aż w końcu znalazłem książeczkę z bajkami dla dzieci. Trochę jeszcze powyżej mojego poziomu, ale skoro mam rozpisane i znaczki i pinyin to powinienem dać sobie radę. Na razie przebiłem się  przez pierwszą stronę, głównie z pomocą translatora od google, ale sam zrozumiałem ‘złota rybka powiedziała’. To w sumie też niezła okazja żeby poznać chińskie bajki dla dzieci.

 

A w domu już się spakowałem. W sumie to wiele do pakowania nie było, ale też nie ma sensu zabierać ze sobą tylu ubrań skoro zostaję tu na kolejnych kilka miesięcy. Wszystko co się nie zmieściło powinno wejść do plecaka…Swoją drogą plecak się już chyba wysłużył, jest poobdzierany, ma kompletnie popsuty zamek, dziury z pałeczek (bo chociaż bardzo lubię jeść w stołówce to jednak wolę używać własnych pałeczek) i sprawia wrażenie już takiego zmęczonego. Gdy patrzę na niego to widzę że chciałby odpocząć. Nie odejść na emeryturę, ale odpocząć.

Powinienem mieć jakiś plan na kilka najbliższych dni, ale oprócz biegu jutro i we wtorek, no i ostatecznego pakowania, nic nie przychodzi mi do głowy. Znaczy chcę coś napisać, ale nic na siłę.

Adam!
Dobrze że trzcina cukrowa pojawiła się dopiero parę tygodni temu bo z dostaniem jej miałbyś prawdziwy problem. Tak myślałem o jabłkach i dotarło do mnie że w Polsce mamy większy wybór niż…w Jiawang…To w sumie nie powinno dziwić, ale można się tym trochę podbudować. Tylko potem człowiek przypomina sobie o gruszkach, które tutaj są okrągłe i bardziej przypominają jabłka, w dodatku  są tak niesamowicie soczyste że gdy się je to sok wręcz z nich spływa, no i w smaku są zupełnie inne od Polskich. W Polsce jakoś za gruszkami nie przepadałem. Znaczy lubiłem, ale nie jakoś bardzo, ale te tutaj są wyborne. No i te mandarynki…ale naprawdę, mandarynki tutaj są…chciałem napisać lepsze, ale są ludzie którym ten unoszący się mandarynkowy zapach odpowiada i może nie przypadłyby im te tutaj do gustu, więc napiszę – inne.

Osiem

Nie byłem w stanie przebiec więcej. Musiałem zatrzymywać się co parę minut by uspokoić tętno a po chwili i tak wskakiwało na 170+. Tętno jakiego w Polsce nie osiągałem w czasie najbardziej wymagających biegów i treningów. Słowem okropność. I ja rozumiem że po 10 dniach przerwy tętno będzie wyższe, ale nie powinno być aż tak wysokie i nie powinno mi się aż tak ciężko oddychać. To powietrze tutaj nie sprzyja bieganiu. Może na wiosnę to się poprawi gdy ludzie przestaną korzystać jak opętani z klimatyzacji i elektrownia nie będzie tak kopcić. Z utęsknieniem czekam na śląskie powietrze, które chociaż ciężkie to i tak jest lżejsze od tego tutaj.

I koniec. Tylko jakoś to do mnie nie dotarło. Do tej pory zawsze gdy kończyłem semestr czy rok docierało to do mnie od razu. A teraz nic…dotarłem do tego punktu oznaczonego ‘Ostatnie zajęcia’, ale w ogóle nie wywarło to na mnie wrażenia. Ot kolejny piątek. Może dlatego że to nie koniec przygody z Jiawang, ani nie koniec przygody z Chinami. Nie ma we mnie ani pustki związanej z końcem, ani zmęczenia które odczuwałem pod koniec czerwca w zeszłym roku kiedy to już z utęsknieniem wypatrywałem ostatnich zajęć bo miałem najserdeczniej w świecie dosyć.

Po ostatnich zajęciach, na których klasa 14 obejrzała koniec ‘Narnii…’ i oglądała z takim napięciem że nie ruszyli nawet na kolację dopóki Ich nie wygoniłem. Po co komu kolacja skoro Aslan wrócił i nie wiadomo co się stanie z Edmundem.

Ostatnia kolacja taka sama jak wiele poprzednich, tyle tylko że zimno. I może to zimno to znak końca? Zawsze gdy piszę o zimnie przypomina mi się jeden z wpisów który kiedyś tłumaczyłem i szło to mniej więcej tak: ‘kupiłem skórzaną kurtkę, tylko czy ona będzie potrafiła ochronić mnie przed jesiennym chłodem?’. Nie jestem zwolennikiem zimy, wręcz trzepie mną na myśl o tym że wrócę do kraju i będę musiał męczyć się w śniegu, już nawet wizja godzinnego biegania na bieżni wydaje się być bardziej intrygująca. A bieganie na bieżni jest jedną z najnudniejszych rzeczy jaką można robić. Chociaż w zeszłym roku biegając obejrzałem oba sezony ‘Sherlocka’, więc na plus. Teraz tak spoglądam na prognozę pogody w Katowicach i naprawdę nie czuję się na siłach by kulać się po parku w taki mróz…Daję mu jeszcze 5 dni, a potem ma się skończyć.

W szkole, ale już po kolacji spotkałem Shawna, który skończył 4 kółka na bieżni…hmm…a może to jest myśl, biegać na bieżni…życzyłem Mu powodzenia na egzaminach i udanych ferii, a On tylko zapytał: ‘A mogę Cię uściskać?’ ‘Jasne’.
Bo to w sumie normalne że jak kogoś lubisz i wiesz że nie zobaczysz Go przez jakiś czas to chcesz Go uściskać.
Swoją drogą, Lawrence się nie odzywa od tamtej…hmm…środy? Ciekawe co Go ugryzło.

Adam!
Smutno czytać o chorobie, ale  dobrze że masz taki system wczesnego ostrzegania i wiesz kiedy odpuścić. Wiesz, podobno życie to to co się dzieje gdy planujemy coś zupełnie innego. Ja sobie też zaplanowałem biegi w niedzielę i we wtorek, ale jeżeli mam dalej czuć się tak jak dzisiaj to chyba sobie odpuszczę. Bo bieganie w takich warunkach raczej dla zdrowia korzystne nie jest.
Haha, mój blog pełni funkcję terapeutyczną nie tylko dla mnie jak widać ;)

Jeszcze jeden…

Siedząc w gabinecie i klepiąc słówka dotarło do mnie dlaczego te czwartki są najbardziej męczące. Dotarło to do mnie w 19 tygodniu pracy i, jak dobrze liczę 15 pełnym czwartku. Otóż, one są praktycznie bezproduktywne. Zaczynam zajęcia o 7:50 potem czekają mnie dwie godziny (zegarowe) okienka, kolejne zajęcia i trzy godziny (zegarowe) przerwy. Najzwyczajniej w świecie w czwartki mam więcej czasu ‘wolnego’ niż w inne dni a nie mogę go w żaden sposób wykorzystać. Wtorkowe poranki spędzałem na bieganiu, podobnie czwartkowe, a gdy w poniedziałek kończyłem wcześniej to mogłem jeszcze gdzieś pójść. Czwartki nie dają mi takiej swobody. Za dużo czasu wolnego rozleniwia. Nie zawsze też miałem możliwość uczenia się, czy też słuchania czegoś. To jednak już ostatni czwartek w pracy i od następnego semestru będę mądrzejszy o to doświadczenie.

Wczoraj usłyszałem pytanie:
– Skoro kończysz zajęcia w piątek, a wylatujesz dopiero w czwartek, o co Ty tu będziesz robić?
– Pakował się.
Znaczy nie zabieram wielu rzeczy. Prawdę mówiąc tylko parę ubrań (hej, mam tylko jedną parę zimowych getrów do biegania, a w czymś w Polsce biegać muszę), elektronikę, a reszta to prezenty i jedzenie.
Poza tym kilka dni spokoju tutaj przyda mi się bo chcę coś napisać, no i zacząć się przestawiać na czas Polski…No i będzie też okazja na kilka ostatnich spacerów w Jiawang.

A dzisiaj czeka mnie ostatni lunch w szkolnej stołówce, bo od jutra przygotowuję je sam. Także spodziewajcie się ciągle tych samych nudnych zdjęć ;) Znaczy zdjęcia jedzenia może i będą nudne, ale w nim zawsze jest coś innego, na przykład ostatnio kupiłem piklowane warzywa po syczuańsku, ale trochę się zawiodłem bo nie były ostre. Tylko troszeczkę.

Na lunchu trafiłem na Shawna i Daphne. Shawn mówił o koszykówce w Chinach i miło widzieć że koszykówka to język jakim można się porozumieć w każdym miejscu na świecie. Tak jak kiedyś MJ był dla wielu w Europie inspiracją to rozpoczęcia przygody ze sportem, tak teraz KB jest dla wielu Chińczyków. Tylko liga w Chinach jest ‘trochę’ bogatsza i kluby mogą sobie pozwolić na sprowadzenie lepszych graczy, ale jakoś poziomu chińskiej koszykówki to nie podnosi.
Daphne za to przyznała się w tajemnicy że na lunchu się nie najadła, ale nie chce przytyć więc je mało. A kolacji prawie w ogóle. Skąd Ona energię bierze to ja nie wiem.

A po lunchu z powrotem do gabinetu i pora na powtarzanie słówek.
I tak powoli kończy się ten ostatni czwartek. Teraz czekają mnie trzy godziny z ‘Potworami…’, czyli trzy godziny układania sudoku/powtarzania słówek. Znajdę sobie cichy kącik w sali i będę w ciszy i spokoju czekał do ostatniego dzwonka.

Te notki są coraz krótsze bo myślami jestem już zupełnie gdzie indziej. Naprawdę już się nie mogę doczekać powrotu do Domu. Na szczęście od jutra o 18 czas zacznie biec szybciej, tak zawsze jest.

Wszyscy uczniowie z którymi miałbym zajęcia w poniedziałek nie dają mi wiary i nie chcą dopuścić myśli, że nie mamy zajęć w poniedziałek. A to prawda, dzisiaj nastąpił dla mnie dzień pożegnania z klasami 10/1/2/4, jutro żegnam się z 9/11/12/13 i 14 bo 3/5/6 i 8 pożegnałem wczoraj. Na szczęście nie na długo, tylko na parę tygodni. Naprawdę przeraża mnie ilość czasu jaką te dzieciaki muszą spędzać na nauce. Oni mają przerwę na lunch od 11:40 do 12:30 a następne 80 minut to czas na naukę. Na szczęście siedzą sami w klasach więc mogą sobie pospać i tak robi większość, ale niektórzy pracują twardo. Bo rodzice nie dają im spokoju, jak mi to wyjaśnił dzisiaj jeden z uczniów. Rozumiem nawet dlaczego, w końcu wszyscy rodzice chcą by dzieci miały lepsze życie, a znaczną część społeczeństwa chińskiego wierzy w słuszność ciężkiej pracy. No i nauka jest kluczem do dobrych studiów, a dobre studia są kluczem do dobrej pracy. Taka jest główna droga na szczyt.

Adam!
Uwierzysz że nie jesteś jedynym który się o moje oczy martwił? ;)

Bank of China

Moi drodzy, chcę Wam opisać co wczoraj przeżyłem.
Zacznijmy od tego że dostałem kasę od Lidii. Wzbogacony o ostatnią wypłatę przed odjazdem postanowiłem przelać ją na konto w Polsce. Mając dostęp do internetu i konto w ICBC po angielsku (ICBC w Polsce nie pozdrawiam bo nie odbierają telefonów) zalogowałem się na konto i spróbowałem przelać pieniądze. Pierwsza transakcja odrzucona bo źle wpisałem hasło. I tutaj wyjaśnienie, do konta internetowego ICBC dołącza taki mały kalkulator w który wprowadza się kod z internetu a on wyświetla hasło. Oczywiście żeby zadziałał trzeba wpisać hasło dostępu. Druga transakcja odrzucona, bo źle wprowadziłem  hasło z obrazka. Wyjaśnienie: w ICBC trzeba wprowadzić hasło z kalkulatorka i obrazka. Trzecia transakcja odrzucona i wyświetla się komunikat że coś jest nie tak z Forexem. No to telefon w łapę i dzwonię do ICBC.  Wybieram 0 i łączę się z konsultantem:
– Hello?
– Witam, mam taki problem. Próbuję przelać pieniądze na konto w innym kraju i pojawia mi się taki a taki błąd.
– Moment, połączę Pana z konsultantem mówiącym po angielsku.
– Hello?
– Witam, mam taki problem. Próbuję przelać pieniądze na konto w innym kraju i pojawia mi się taki a taki błąd.
– Proszę poczekać, połączę Pana z konsultantem mówiącym po angielsku
– Hello.
– Witam, mam taki problem. Próbuję przelać pieniądze na konto w innym kraju i pojawia mi się taki a taki błąd.
– Proszę podać numer karty.
– Proszę.
– Widzi Pan, ma Pan konto założone na paszport a żeby dokonywać takich transakcji musi być założone na dowód. Jeżeli dalej przebywa Pan w Xuzhou to najlepszym rozwiązaniem byłoby udać się do siedziby ICBC na jednej z następujących ulic: (lista) i tam przedstawić dokumenty.
– Dziękuję bardzo.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
No to jestem ugotowany. Ale myślę sobie…hmm…pozostaje Bank of China. Bo w Chinach moi drodzy nie ma kantorów, znaczy są na lotnisku w Pekinie, ale to tyle. W internecie piszą że obcokrajowcy mogą wymienić jedynie do 500$ dziennie, lub równowartość, czyli musiałbym się troszkę do BoC nachodzić, ale przecież jest Lidia która może mi pomóc. Zasnąłem z tą myślą.
A rano, po zajęciach, zadzwoniłem:
– Lidia mam problem, muszę wymienić mnóstwo kasy i potrzebuję kogoś kto jest obywatelem Chin. Poszłabyś może teraz ze mną do Bank of China? A jak nie teraz to może jutro?
– W BoC jest bardzo fajny menadżer mówiący po angielsku, jest bardzo pomocny. A jutro nie za bardzo bo dzisiaj wyjeżdżam, a w niedzielę wcześnie rano muszę być w Xuzhou.
– Acha, no to nic jakoś sobie poradzę, a jakby co to zadzwonię.

Wczoraj mną telepało, nie wiem czy z zimna czy ze złości że mam kasę która jest bezużyteczna. Bo owszem mógłbym przywieźć te juany do Polski i wymienić w kantorze ale to byłoby dla mnie zupełnie nieopłacalne.

W każdym razie wróciłem po rower i spotkałem Lidię:
– Właśnie pisałam Ci smsa.
– Oto i jestem.
– Na pewno będziesz mógł sam wymienić.
– No nie wiem, to rząd ustala odgórny limit wymiany…
– Opowiesz mi potem, teraz muszę iść.

Wziąłem rower i pojechałem do ‘mojego’ ICBC wyjąć kasę. I wyjmowałem, wyjmowałem, wyjmowałem. 8 razy wyjmowałem aż dobiłem do dziennego limitu. Uzbrojony w trzy rulony ruszyłem do BoC. Tam przywitano mnie uśmiechem, zaprowadzono do Pani mówiącej po angielsku i zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw dostałem kartę, czyli mam już konto w dwóch bankach (no dobrze, kosztowało mnie to 15 RMB), ale dzięki temu od teraz sam będę mógł wymieniać sobie pieniądze. A potem się zaczęło.
– Ile chce Pan kupić dolarów?
– Tyle i tyle.
– Nie mamy.
– To wszystko co macie i resztę w euro.
– Euro?
EUR napisane na kartce wszystko wyjaśniło.

A potem poszły w ruch miliony kartek, pieczątek, problemy z Ł w Bartłomiej, a gdzie mieszkasz, po co Ci te pieniądze, zawód, ale wszystko to z uśmiechem na twarzy. Trwało to dobrą godzinę, ale zakończyło się tak że dostałem wszystko co przyniosłem w walutach akceptowanych w Europie i gdy wyszedłem zacząłem prawie skakać z radości bo w jakiś sposób ominąłem ten mityczny limit 500 $. Po chwili zostałem ponownie zaproszony do BoC. Zaoferowano mi magazyny, gazety, wodę ponownie (bo dostałem już siedząc na krzesełku) tylko nie miałem pojęcia dlaczego. I tak sobie siedziałem spokojnie aż w końcu zwolniło się okienko z Panią mówiącą po angielsku i:
– …
– …A dlaczego ja tu jestem?
– Słucham?
– Bo ja chcę iść do domu już…
– Do Polski?
– Do Polski wyjeżdżam za dwa tygodnie, ale w Marcu wracam do Chin.
– Acha.
– To mogę iść?
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
– Nie szkodzi. Raz jeszcze dziękuję za pomoc, byłaś bardzo pomocna, jak wszyscy tutaj zresztą. Dziękuję.
– Cała przyjemność po naszej stronie.

Wychodząc żegnano mnie uśmiechami i otwierając przede mną drzwi. Zastanawiam się czy jutro też tam nie wpaść nie wymienić tej brakującej kwoty bo chociaż to nie aż tak dużo w porównaniu do dzisiejszej to jednak całkiem sporo w ogólnym rozrachunku.
Jednym zdaniem: nie wierzcie temu co jest w internecie, nawet jeżeli napisało to kilka tysięcy osób. Nawet jeżeli jest to na stronie banku. Nie wierzcie w to. To są Chiny. Tutaj tak naprawdę nie ma żadnego prawa. 我爱中国.

Przez to całe zamieszanie nie poszedłem biegać, ale prawdę mówiąc nie miałem nawet ochoty na bieganie. Może pora zrobić sobie paręnaście dni odwyku bo  dawno dawno temu tez miałem takie tętno i było to ewidentnie z przetrenowania. No tylko że wtedy trenowałem naprawdę solidnie a nie takie chińskie pitu pitu.

Trzy lekcje zrobione i przed czwartymi z klasą 14 podchodzi do mnie Ich wychowawczyni i mówi że mogę w niedzielę przyjechać do Xuzhou do Ich kościoła. Tyle tylko że ta niedziela mi tak średnio pasuje, więc powiedziałem zgodnie z prawdą że mi smutno ale muszę odmówić. A potem zapytała czy nie odstąpiłbym jej klasy 14 bo musi się z Nimi jeszcze rozprawić. Oczywiście się zgodziłem i poszedłem do klasy powiedzieć Im co i jak. Oj, ten jęk zawodu chyba był słyszalny nawet w Polsce. Widać jednak że to męczenie przynosi skutki bo klasa 14 wypadła najlepiej na ostatnich testach, o czym zresztą wspominałem.

Adam!
Wszyscy mi mówią że wygląda na to że Lawrence jest zazdrosny i to mi tez przyszło do głowy. To naprawdę czuć w tonie głosu że Lawrence stara się w jakiś sposób zdyskredytować Shawna, a On jest taki cichy i potulny jak baranek. Tak jakby trafił do złego ciała. To oczywiście nie wina Lawrence’a że się tak zachowuje, zazdrość powoduje jeszcze gorsze reakcje. Tylko ja Mu niewiele mogę pomóc.
W sumie to nawet nie jest dziwne bo pewnie codziennie widzi jak Shawn siedzi i rozmawia ze mną a Jemu ‘zła’ Lidia to wyperswadowała, no i poczuł się oszukany. Nawet się o Nią zapytał niedawno.  Czuję się trochę jak na polu minowym. W sumie to dziadek był saperem, więc powinienem sobie poradzić.

Shawn i Lawrence

Ta historia zdecydowanie zasługuje na tytuł. Bo oprócz niej wiele ciekawego się nie wydarzyło.

Jak zapewne wiecie, bo czytacie tego bloga regularnie, ostatnimi czasy jadam lunche w towarzystwie Shawna. Przesympatyczny chłopak z drugiej klasy, którego angielski może nie jest najlepszy, może nawet nie jest bardzo dobry, ale dla mnie rozmowy z Nim są ważniejsze od rozmów z tymi naprawdę dobrymi uczniami z prostego powodu: On wie że Jego angielski nie jest na bardzo dobrym poziomie i dlatego chce ze mną rozmawiać i widać że sprawia Mu olbrzymią przyjemność gdy się rozumiemy. Czasem widać jak mu trybiki pracują i myśli nad tym co powiedzieć, ale gdy Mu nie wyjdzie to się nie poddaje i próbuje dalej. W przeciwieństwie do wielu osób niepowodzenia Mu aż tak bardzo nie przeszkadzają. Słowem – szanuję.
Lawrence radzi sobie z angielskim naprawdę dobrze, przypuszczam że jest w czołówce swojej klasy.
I dzisiaj się spotkali. Siedziałem sobie i jadłem (Pani ze stołówki została przesunięta do okienka numer 5, a zawsze była przy numerze 6 więc od jutra muszę stawać w innej kolejce, chociaż dzisiaj dostałem bułkę za darmo), przysiadł się Shawn i jak to bywa okazjonalnie się do siebie odezwaliśmy, a potem przysiadł się Lawrence i zaczęliśmy rozmawiać. Shawn się w ogóle przestał odzywać, pewnie po prostu nie chciał nam przeszkadzać.
L: A to Twój nowy kolega?
B: Tak, Lawrence to Shawn, Shawn to Lawrence.
S: Cześć, jestem Shawn.
L: Z której jesteś klasy?
S: Z klasy drugiej, grupy pierwszej. A Ty?
L: Klasy trzeciej, grupy pierwszej.  Jak się nazywasz?
S: Wan Lu De (chyba…), ale moje angielskie imię to Shawn, a Ty? Może się zaprzyjaźnimy?
L: Lawrence.
S: Przepraszam, jak?
L: Lawrence, jak pójdziesz do klasy trzeciej to wszyscy będą mnie znali.
S: Ale Twoje chińskie imię…
L: Wolę nie mówić, jak pójdziesz do klasy trzeciej to pytaj o Lawrence’a. Gdzie chodziłeś do szkoły średniej?
S: (Nie mam pojęcia)
L: Ja też. A kto był Twoim nauczycielem angielskiego?
S: (Nie mam pojęcia)
L: To bardzo dobra nauczycielka.
S: A Ciebie kto uczył?
L: (Nie mam pojęcia)
S: Nie znam.
B: Dobra chłopaki ja się zbieram bo zjadłem. Trzymaj się Shawn.
L: To ja pójdę z Tobą.
S: Cześć.
L: Wczoraj skończyliśmy wcześniej lekcji i byłem na drugim piętrze, pewnie mnie nie widziałeś ale pokazywałeś uczniom zdjęcia.
B: Tak…klasie dwunastej. Naprawdę Cię nie widziałem.

I prawdę mówiąc wydała mi się ta rozmowa trochę dziwna, tak jakby Lawrence traktował trochę Shawna z góry, ale uznałem że może tak po prostu tutaj jest w przypadku uczniów z klasy wyższej i niższej. Tylko jednak nie tylko mi wydała się dziwna bo dostałem później smsa od Shawna który napisał że jest Mu smutno bo Lawrence Go dziwnie potraktował, nawet się nie przedstawił a jego angielskiego imienia nie dosłyszał. I strasznie mi się chłopaka zrobiło, przeprosiłem Go za Lawrence’a z którym będę musiał o tym w cztery oczy porozmawiać.

Lidia się dzisiaj trochę wrobiła. Bo nie chciała zostać na konsultacjach ale ostatecznie została bo chciała zagrać w Mafię. No i się wrobiła bo przyszła zaledwie trójka uczniów. Czyli za mało by zagrać.
– To może pójdziemy a Oni będą się uczyć tutaj?
– Jak chcesz to idź, ja z Nimi zostanę. Nigdzie mi się nie spieszy.
Po czym Lidia porozmawiała z jedną z uczennic i obie wyskoczyły szukać tego chłopaka który wygląda jak dziewczyna by przyszedł i zagrał. Nie znalazły Go, ale Lidia ostatecznie została tylko zebraliśmy się dzisiaj wyjątkowo wcześnie, nawet przed 17:25. Ciekawe czemu było jej tak śpieszno do domu.

Mi się nie śpieszyło, a w drodze do domu przesłuchałem kolejne chińskie lekcje i kupiłem owoce. Ponownie udało mi się dorwać olbrzymie gruszki.
Ach…udało mi się znaleźć listę klas które poradziły sobie najlepiej w czasie ostatnich egzaminów. Najlepiej wypadła klasa 14, potem 1. A najgorzej 6 i 9. Zdumiało mnie to niezwykle bo szósta jest świetna jeżeli chodzi  o moje zajęcia i podobnie 9. A różnica w średniej punktowej była kolosalna bo w okolicach 40 punktów, a u mnie tego w ogóle nie czuć. Co tylko dowodzi że moje zajęcia są traktowane zupełnie inaczej niż inne.

Adam!
Może trochę się źle wyraziłem. Bo to ten tydzień jest dla mnie wyjątkowy. No i poprzedni. To jest 8 dni w szkole pod rząd, coś czego jeszcze nie przeżyłem. A tak ogólnie to nie jest tak strasznie. Po prostu trochę to sobie inaczej planowałem przez ostatni miesiąc i może mnie to wczoraj przygniotło. Bo naprawdę nie ma aż tak strasznie.
Tak odnośnie kondycji to nie mam pojęcia czy to jedzenie, czy jednak mimo wszystko to chińskie powietrze mi przeszkadza. Bo to absurdalne tętno mam tutaj od samego początku i ono wcale nie maleje a powinno. Rozumiałbym jeszcze gdybym mieszkał wyżej niż w Polsce, ale tutaj jest raptem 20 metrów nad poziomem morza, więc wszystko powinno być git, a jednak nie jest. Wysypiać się wysypiam, głód mnie nie łapie, a jednak coś jest nie tak. A może dosypują coś do jedzenia? Będę wiedział więcej gdy wrócę do kraju.
I Adam…tak zupełnie szczerze to czytając to porównanie do Murakamiego nawet się nie zaczerwieniłem na policzkach. Z prostej przyczyny:  to było tak absurdalne i tak dalekie od prawdy że nijak nie mogłem tego potraktować jako komplement.
Jeszcze coś: nie bądź zły, bo to znaczy jedynie że myślimy  podobnie.

5 z 8

Wstałem dzisiaj o 5:40. Za oknem jeszcze ciemno, widać tylko kawałek księżyca. A że zimno to trzeba się szybko ubrać, zjeść banana i można biec. Miałem prawdziwy problem wczoraj by się odpowiednio zmotywować do tego porannego wstania. Nawet gdy wstałem to ciągle nie byłem pewien tego czy wyjdę. Czasem tak jest że się nie chce, że ma się jakieś obawy o pogodę czy samopoczucie. To chyba w takich chwilach hartuje się charakter. Wyjść na trening wtedy kiedy nam się nie chce.
Historyjka. Po skończeniu studiów szukałem pracy w różnych miejscach, nawet w pewnej mega sieci sklepów sportowych. Jako człowiek który biegał wtedy rok, pokonał maraton po trzech miesiącach treningu na świeżym powietrzu i 3 wybieganiach 20km+ , a potem spędził trzy miesiące klepiąc książkowo kilometry by przygotować się do kolejnego maratonu, w dodatku obeznanym w temacie asortymentu biegowego, pronacji, supinacji i innych takich tam drobnostek mających ogromne znaczenie marketingowe byłem dość dobrym kandydatem na zaszczytne stanowisko sprzedawcy na pół etatu (o czym poinformowano mnie w trakcie rozmowy). Rozmowy miałem dwie, z jednym szefem który był ewidentnie na tak i który także biegał, lubił piłkę pokopać i z którym o tym sobie porozmawiałem, oraz z drugim szefem który znudzonym tonem powiedział mi że kiedyś trenował sporty walki, teraz ma pod sobą nawet 20 osób oprócz tego żonę i dziecko a ze sportów to czasem jeździ na rowerze. I po raz drugi opowiedziałem o swoim biegowym doświadczeniu, bólu na treningach, trudach maratonu oraz radości z jego ukończenia po raz pierwszy i drugi, obecności w uczelnianej drużynie koszykarskiej i fascynacji piłką nożną. Ten Pan powiedział wtedy równie znudzonym głosem:
– Nie ma w Tobie pasji.
– Słucham?
– Nie ma w Tobie pasji.
– Eee…znaczy…a to co mówiłem o bieganiu?
– To…hmm…zacięcie.
– Acha.
I do teraz gdy patrzę na te moje dzienniczki biegowe, tych kilka drobnych nagród za te biegowe sprawozdania, albo gdy zakładam czwartą parę rękawiczek, lub gdy wstaję o 5:40, myślę sobie ‘to tylko zacięcie’. Wtedy bardzo mnie to zabolało, ale teraz cieszę się że to usłyszałem bo moje bieganie ‘to tylko zacięcie’ jeszcze nie pasja, a to dobrze bo przede mną jeszcze daleka droga do pasji.
Tym razem nawet lampy były wyłączone, ale gdzieś po 500 metrach zdałem sobie sprawę że widzę zaskakująco wyraźnie. No tak, nie zdjąłem okularów. Po kilometrze zaparowały więc zdjąłem je i schowałem do rękawa. Biegłem wśród ciemności i pustki. Bo o 6 jest jeszcze na ulicach pusto. Nawet w szkołach nic się nie dzieje. Pobudka to w końcu 6:20. Tym razem udało mi się nigdzie nie upaść, ale to głównie dlatego że gdy wbiegałem na chodnik słońce powoli wschodziło. Takie biegi przy wschodzącym słońcu są niezwykle urokliwe, jednak jakoś milej je wspominam z Polski gdy o 6 nie biegałem w kompletnych ciemnościach. Wiem jedno, jestem zupełnie ale to zupełnie bez formy i tętno mam tutaj wręcz absurdalne, męczę się przy każdym biegu i tętno nic a nic nie maleje. Się porobiło.

Od klasy 11 dostałem dzisiaj zdjęcie. Cała klasa w czasie przyjęcia noworocznego. Super sprawa, chciałem takie zdjęcie od każdej klasy, ale o to jeszcze poproszę w drugim semestrze. W ogóle to Lidia powiedziała że ten semestr jest wyjątkowo długi bo ma 19 tygodni. No dobrze, dla mnie 18. Policzyłem to sam i wyszło mi 20, a dla mnie 19. Hmm…Drugi semestr ma 18, więc co za różnica ;)

Na lunch dzisiaj udało mi się dostać bez problemu. Problemy zaczęły się przy okienku. Jak wiecie od kilku miesięcy chodzę do tego samego okienka gdzie ta sama Pani podaje mi różne jedzenie i zawsze mi coś doda od siebie. Dzisiaj pojawiła się tam nowa Pani, która nie wiedziała co chcę i nawet jak jej pokazałem że chcę jedną bułkę to chciała dać mi dwie, dopiero jedna  z uczennic mnie poratowała. I nie dostałem nic więcej, oraz zrozumiałem że cały czas dostawałem bułkę w prezencie…Mam nadzieję że ta Pani wróci, bo głupio by mi było bardzo gdyby odeszła z powodu tych bułek. Przecież te 0.3 RMB to nie problem.

Znowu przykulał się Shawn i mam takie wrażenie że coś jest na rzeczy jeżeli chodzi o jakieś takie poczucie samotności. Bo chłopak mógłby jeść w domu, albo ze swoimi znajomymi z klasy. I wiem że On chce rozmawiać ze mną by poprawić swój angielski, ale zastanawiam się czy nie ma w tym czegoś jeszcze. Lawrence sprawił że teraz będę u każdego doszukiwał się jakiegoś grama samotności. Może powinienem? Lidia powiedziała dzisiaj że chciałaby żeby zatrudnili nauczycielkę bo smutno jej tak samej w mieszkaniu i chciałaby czasem mieć się do kogo odezwać.

Nagle zadzwoniła Jennifer.
– Bart ja Cię bardzo przepraszam, bo ja ciągle dzwonię ze złymi wiadomościami, ale szef kazał mi powiedzieć że zatrudnienie drugiego nauczyciela kosztowałoby nas zbyt dużo pieniędzy i masz teraz dwie opcje: możesz zostać tam i dostać podwyżkę, albo możemy Cię przenieść do innej szkoły gdzie będziesz mieć mniej godzin ale pensja będzie taka sama.
– Nie no, ja rozumiem. Jesteś w końcu tylko trybikiem w wielkiej maszynie. Hmm…Wiesz 28 godzin to mnóstwo czasu, z drugiej strony to mnóstwo pieniędzy.
– Jeżeli to Cię jakoś pocieszy to mamy drugiego nauczyciela który też ma 28 godzin i tyle nie zarabia.
– No tak, tak…Wiesz, ja od początku chciałem tu zostać i decyzji nie zmieniam, nawet mając te 28 godzin.
– Czyli zostajesz w Jiawang i bierzesz podwyżkę?
– Tak, tak.
– No to do zobaczenia w Pekinie 23.
I tak spojrzałem na Lidię, bo chwilę wcześniej rozmawialiśmy o tym że będzie nowy nauczyciel i Ona już wie co chcę powiedzieć.
– Cieszę się że zostaniesz. I teraz sobie radzisz, także będzie dobrze. Tylko powinieneś dostać więcej pieniędzy.
– Dostanę.
– I to nie trochę, a naprawdę dużo.
– Dostanę.
– Hmm…?
– (kwota)
– Wow. To będziesz mnie musiał czasem na obiad zaprosić.
– No nie ma innej opcji.
Heh…Tylko teraz moją przerwę w Polsce pochłonie przygotowywanie zajęć i kolejne pół roku z bieganiem w kratkę. Coś za coś. Zostanie tutaj było dla mnie priorytetem i chociaż już sobie gdzieś tam planowałem weekendowe wypady to widać pora je odłożyć na jakiś czas. Co się odwlecze to nie uciecze.

Adam!
Hmm…oczywiście że mam teorię. Ba, nie tylko teorię, ale wręcz pewność co do przyczyn moich upadków w Chinach. Nawet dwa powody. Pierwszy: chodniki są wyższe i trzeba wyżej podnosić nogi. Drugi: Bieganie po ciemku bez okularów nie jest dla mnie rozwiązaniem idealnym. Nie ma to absolutnie żadnego związku z wypadkiem. Po wypadku kręciło mi się w głowie raz, w czasie pierwszej dyszki na dworze. Nawet w czasie maratonu nic mi nie było. A tak jak powiedziałem, maraton biegłem dwa tygodnie po wypadku. A przed wypadkiem też zdarzyło mi się potknąć, zwłaszcza gdy zmęczony nie zauważyłem wystającego korzenia. Ot uroki biegania po parku nietypowymi ścieżkami.
Tego Garmina chroniłem, chronię i chronić będę bo pamiętam ile mnie kosztował i podobnie jak z moim rowerem – gdy na nie patrzę to sobie przypominam ile na nie pracowałem. Tak samo jest gdy patrzę na moje Playstation, które kupiłem za ostatnią wypłatę w pracy na magazynie. Ostatni spory wydatek za kasę z pracy fizycznej. Ludzie kupują sobie zegarki i inne rzeczy by pamiętać pierwszą wypłatę. Ja zapamiętam tę ostatnią. Tylko dwie osoby na świecie wiedzą ile się tam musiałem narobić i jak bardzo miałem już tego dosyć.

Cembrowina

Świat się nie zatrzymuje gdy nie patrzysz. Ba, nie zatrzymuje się nawet gdy w nim nie uczestniczysz. To że na dwa dni wypadasz z obiegu i twój weekend staje się dwoma kolejnymi dniami w pracy nie znaczy że z wszystkimi dzieje się tak samo. Świat pędzi niezależnie od tego co ty robisz. Także jeżeli wiesz że weekend wypadnie lepiej się na to przygotuj. W innym przypadku możesz obudzić się w poniedziałek myśląc że to już czwartek i pozostał jeszcze piątek a potem weekend.
Na szczęście się przygotowałem i chociaż poniedziałki bywają trudne to ten dzisiaj minął bez jakichś specjalnych wydarzeń. Może z jednym wyjątkiem.
Lunch. Lunch był wczoraj dziwny, bo gdy przyszedłem do jedynki to było w niej sporo ludzi, może nie tyle w niej co w ‘mojej’ kolejce było wyjątkowo ciasno. A dzisiaj było jeszcze gorzej. Gdy dzisiaj poszedłem na lunch to pół sali było już albo po lunchu albo w jego trakcie, a ‘moja’ kolejka zaczynała się gdzieś w połowie stołówki. Coś takiego spotkało mnie pierwszy raz. A gdy dokulałem się w końcu do okienka to połowa mis była już pusta. Jak tak dalej pójdzie to będę musiał jeść ryż. Może to tylko taki okres. Oby, oby. A jeden z uczniów zapytał się mnie dlaczego nie idę do dwójki czy trójki. Hmm…a czemu Oni nie chodzą do jedynki. Mogliby chodzić i tak jak Shawn czy Lawrance rozmawiać ze mną.
Swoją drogą, ta zima jest najzimniejsza od 1974. W Chinach oczywiście

Lidia ruszyła dzisiaj kupić bilet na pociąg do Pekinu.  23 styczeń o 14:50. W Pekinie będę o 17:42. ~700km w 2:52 i Lidia pyta się czy te ~320RMB to drogo. Ciężko tutaj ludziom zrozumieć że pociągi w Polsce pokonują ~600km w 8-10 godzin . I to te najszybsze.

Adam!
Dzięki bo prawdę mówiąc trochę mi już tych komentarzy brakowało. A najgorsze jest to, że teraz zaczyna brakować mi czasu by przeglądać Endo i komentować treningi. Nawet swoje wrzucam dwa-trzy razy w tygodniu.
Wręcz przeciwnie, ta budowa idzie bardzo szybko, widać to po budynku z boku, on co rano jest wyższy. Na tym placu faktycznie już chyba nic się nie dzieje i teraz ciekawi mnie co się z nim stanie gdy te budynki zostaną skończone.
To jest ogromny parking pod ogromną halą. Jeden z dwóch dla rowerów. Tylko trochę wkurza mnie to że większość parkingu przypada samochodom których jest niewiele, bo większość nauczycieli mieszka w okolicy i przyjeżdża na rowerze lub skuterze.
Faktycznie jest zimno. Ten śnieg leży już dobre dwa tygodnie i pewnie jeszcze poleży. Ostatnio sypał tydzień temu, ale to był bardziej deszcz ze śniegiem. Prognozy zapowiadają że będzie cieplej, ale jak to będzie w rzeczywistości to się okaże.

Ach…Cembrowina wzięła się z ‘Kroniki ptaka nakręcacza’, gdy Okada postanowił wejść do studni. Tak jak Jego ciągnęło do studni i oglądania księżyca z jej dna (hmm…przypomina mi to najnowszego Batmana), tak ja chciałbym tutaj wyjść na dach i popatrzeć na Jiawang z góry. Niestety z mojego budynku jest to niemożliwe, ale jak tylko zrobi się cieplej posprawdzam inne.

Ach#2…w Polsce mieszka ze mną kot (psy mają właścicieli, koty mają obsługę) który często wychodzi na dwór i często też z tego dworu wraca. Upatrzyła sobie (bo to kotka) wchodzenie do domu przez okno w moim pokoju i co noc wraca o tej samej porze. Gdy okno jest zamknięte to miauczy żeby jej otworzyć. Czasem wraca też w ciągu dnia i wtedy oczywiście też miauczy. To miauczenie zawsze słychać. Jest cichutkie bo okna dobrze wygłuszają, ale zawsze między kolejnymi uderzeniami w klawiaturę słychać ciche ‘miau’. I dzisiaj też słyszałem ‘miau’. Cztery razy. To było inne ‘miau’, może nawet nie było to ‘miau’ a jedynie coś przypominającego ‘miau’. Jednak od razu przypomniała mi się ta czarna kotka która co noc mnie budzi. I chociaż pewnie będę za parę dni miał jej powyżej uszu tak teraz brakuje mi tego ‘miauczenia’ żeby ją wpuścić i wypuścić.

Sobotnie zakupy

Nie lubię robić zakupów w soboty. Nie dlatego że w sklepach roi się od ludzi (tak samo jak w Polsce), ale jakoś tak soboty stały się dla mnie synonimem pisania planów i wylegiwania się w łóżku. A tutaj trzeba się ruszyć bo obiecałem Lidii że kupię słodycze na Wigilię. Słodycze. Na Wigilię. Jak to w ogóle brzmi.
Niestety wczoraj Pana Owocowego nie spotkałem więc skierowałem się w stronę starego centrum. Zdałem sobie sprawę, że to trasą jaką biegam, jaką kiedyś jeździłem na rowerze, ale którą szedłem chyba tylko raz czy dwa, dlatego pora to zmienić. Zacząłem od owoców, które wyszły drożej niż normalnie by mnie wyszły, ale byłem na to przygotowany. Zrobiłem kilka kroków i trafiłem na Pana który ma takie swoje małe stoisko z paskami, pierdołami i takimi cosiami przypominającymi baty. Kiedyś pozwolił mi nawet sobie z takiego bata postrzelać. Indiana Jones ze mnie nie będzie, ale to zrozumiałe, w końcu ja nie mam awersji do węży. I tak spojrzałem co tam sprzedawał, a tam leży sobie kupka kalendarzy na rok 2013. Po chińsku, a kalendarz gregoriański. No to nie mogłem sobie odmówić i kupiłem.
A potem poszedłem dalej i dalej i raz skręciłem tak że nie znalazłem wyjścia po drugiej stronie, więc  zawróciłem i kogóż to ja widzę? Strażnika ze szkoły. Zapytał się mnie co ja tutaj robię, ale cóż…odpowiedziałem jedynie standardowo że nie rozumiem , uśmiechnąłem się i poszedłem.
Ach…po drodze jeszcze zjadłem kukurydzę, no bo co z tego że obiad był bardzo dobry skoro nie było w nim gotowanej kukurydzy kupionej na ulicy, a na takie coś zawsze jest miejsce w żołądku.

Zajrzałem do sklepu po drodze, ale ceny wydały mi się zawyżone więc wyszedłem i ruszyłem w stronę domu. Stanąłem wtedy na rozdrożu i w głowie kiełkowało pytanie wracać do domu i kupić wszystko pod domem, czy iść dalej i kupić w nowym centrum. Postanowiłem pójść w stronę nowego centrum i tam zrobić zakupy.  Nachodziłem się więc dzisiaj nieprzeciętnie, ale w końcu to był nieprzeciętny dzień. Tak ciepło nie było już dawno. Jutro za to termometry mają nie wskazywać więcej niż -2 stopnie, czyli będzie mrozić. Mam tylko nadzieję że słońce będzie świecić tak jak dzisiaj i będzie to taki przyjemny mróz. Tak żeby klasnąć w rękawiczki, krzyknąć przecinek i ruszyć. Nie nastawiam się na niedzielne 90 minut, bo nie chcę się wychłodzić za bardzo. Zwłaszcza że coś mnie dzisiaj zaczyna w gardle…nie.

Szlajałem się więc z tymi wszystkimi owocami (jabłka, gruszki, banany, mandarynki i melonowy słonecznik, naprawdę – melonowy, słodziutki jak dobry dojrzały melon) i kupiłem słodycze i czipsy na Wigilię. Ciężko mi to przez palce przechodzi.

To już za dwa dni i ciężko mi to sobie uzmysłowić, a jeszcze trudniej gdy myślę nad tym jak ja się z tym wszystkim zabiorę w poniedziałek rano. Plus choinka. Mam za swoje. Chciałem wszystko zostawić na ostatni moment to zostawiłem i teraz pozostaje mi wypić to piwo.

Tak mijając jeden z placów budowy zauważyłem antenę satelitarną w blaszakach robotników.  Każdemu należy się odrobina luksusu i odskocznia od rzeczywistości.

Jest takie zdjęcie z budynkiem dość ponurym wyglądającym na opuszczony. Otóż on nie jest opuszczony, przynajmniej nie całkowicie, ludzie tam mieszkają, pranie się suszy a strażnik pilnuje.

Te brązowe kamienie wśród tych grafitowych są fałszywe i mają w sobie lampę oświetlającą coś innego. Te grafitowe też są fałszywe, ale niczego nie oświetlają.

Z powodu moich problemów z aparatem nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia tego chłopaka stojącego na bagażniku, ale macie za to dwa średnie, mam nadzieję że jesteście pod takim samym wrażeniem jak i ja.

I na deser trasa z dzisiaj, bo dawno już nie wrzucałem:

http://www.endomondo.com/workouts/114226180

PS. Adam! No jest ‘trochę’ siermiężnie. Bardzo mnie to dziwi że była kasa na ten olbrzymi niewykorzystywany budynek, że jest kasa na przycięcie drzew (chociaż podobno jakaś kontrola była), na postawienie tych zupełnie bzdurnych nazw ulic  (nazwy ulic na terenie szkoły?!) i na te tablice z ‘Crazy English’ (no bo jakie jest prawdopodobieństwo że je dostali?) a nie ma kasy na ogrzewanie. Chociaż kibelki maja nowe kafelki. Za to okien w kibelkach chyba nie pokazywałem i chyba pokazywać nie chcę bo to trochę szokujące było dla mnie. Nie ma też kasy na jakieś podstawowe odmalowanie tych sal, ale z drugiej strony każda sala ma projektor, wyświetlacz, głośniki więc może zamiast w pójście pod  publiczkę i pokazywanie jaką to mają odnowioną szkołę pokazują jaką to mają szkołę wyposażoną? Tylko to ogrzewanie…chociaż tak uczciwie mówiąc to najcieplejszym pokojem w szkole jest chyba ‘mój’ gabinet, bo tam klimatyzacja chodzi zawsze gdy ja jestem. Lidia jej czasem nie włączy i siedzi i marznie, w innych pokojach nauczycielskich także szału nie ma. Nauczyciele chodzą w swetrach i marynarkach, nauczycielki w kurtkach. Wszyscy marzniemy po równo. Zima tutaj nie wybiera, starszy, młodszy, nauczyciel, uczeń, nikt się przed zimnem nie ukryje.

Niedziela i przegapione #13

Zaczynając pisać tego bloga chciałem każdego dnia pisać minimum ~300 słów dziennie. To byłoby takie zupełnie optymalne, takie podstawowe minimum. Bo co to jest 300 słów każdego dnia. To nic, zupełnie nic. Ile to 300 słów? Sprawdźcie pierwsze notki, one miały właśnie tyle. To miało być moje minimum, ale im dłużej tu jestem tym więcej piszę. Word właśnie pokazuje ponad 68k słów. To daje nam średnią ponad 700 słów dziennie. Czyli ponad dwa razy tyle ile planowałem. Mam straszną fiksację na punkcie średnich, więc mam nadzieję że o tym zapomnę bo inaczej będę się starał usilnie pisać co najmniej tyle każdego dnia, nawet wtedy gdy nie będę mieć zupełnie o czym pisać. Pisałem już o tym że bałem się że tak będzie…na końcu tego pliku mam napis ‘Rezerwowe’, czyli pomysły na notki gdy stanie się to czego się boję. Nadejdzie dzień który przyjdzie mi podsumować słowami ‘był’. Tylko takie dni nie nadchodzą, każdy dzień przynosi coś nowego. Czy jest to jakaś rozmowa, czy jakiś obraz. Każdy dzień coś wnosi i pobudza do refleksji. A gdyby nie pobudzał? Kurczę, co by to było gdyby te wszystkie pozostałe dni tutaj były zupełnie jednakowe i na dodatek zupełnie nijakie. Takie właśnie ‘był’. Czy to w ogóle możliwe? Piszę to a wiem, że tutaj też wiele zależy ode mnie, od mojego nastawienia i tego co danego dnia robię. Jeżeli siedzę cały dzień w domu to ciężko oczekiwać by wydarzyło się coś na tyle wartościowego by napisać o tym te ponad 700 słów. Taki obrazek z środy bodajże, Lidia zaczyna:
– Chcesz coś z centrum Xuzhou?
– Hmm…nie.
– Kiedy tak właściwie byłeś ostatnio w Xuzhou?
– Hmm…z dwa miesiące temu, ale nie czuję potrzeby by tam częściej jeździć. Mi wiele do życia nie potrzeba.
– Haha, wiem, wiem.
I to prawda. Wiele mi do (właśnie dobiliśmy do 300 słów) życia nie potrzeba, nie widzę potrzeby wydawania pieniędzy na rzeczy w Xuzhou. Ani nie czuję się na siłach by szlajać się po centrum weekendami. Ktoś może stwierdzić że moje życie sprowadza się do pracy i biegania (czy ja już o tym nie pisałem?), ale nawet jeżeli tak jest to mi to nie przeszkadza tak bardzo. Mam na dysku mnóstwo gier, ale nie odpaliłem jeszcze ani jednej, a jestem tu ponad 3 miesiące (tak, o tym pisałem na pewno). Myślałem że tutaj, w tym konkretnym miejscu na świecie, ludzie będą myśleć podobnie i też będą mniejszą wartość przywiązywać do tego co się ma a większą do tego co jest. I w gruncie rzeczy tak jest, jedynie te auta są zastanawiające trochę.

A teraz pora na przegapione.

Klasy dla zdolnych
Chciałem o tym napisać już od jakiegoś czasu, ale ciągle coś mi wypadało. Skoro jednak dzisiaj zacząłem to dzisiaj skończę. W ‘mojej’ szkole są klasy przeznaczone dla uczniów z trochę lepszymi ocenami. Czyli nie tyle dla uczniów ‘lepszych’ co dla uczniów radzących sobie lepiej na testach. Oczywiście by dostać się do takiej klasy należy dobrze sobie poradzić na teście…lub mieć odpowiednio bogatych rodziców którzy zasilą konto szkoły pewną, wysoką, sumą pieniędzy. Dlaczego? Rodzice w Chinach uważają że jeżeli dziecko będzie przebywać w towarzystwie uczniów zdolnych i pracowitych to ich dziecko także weźmie się za naukę i będzie miało lepsze wyniki na testach, a przez to większe szanse na znalezienie dobrej pracy i poradzenie sobie w życiu. O ile część takiego podejścia jest zrozumiała (nadzieja na lepszą przyszłość), o tyle inna część (podejście do nauki nie udziela się osmotycznie) jest dziwna. Z kolei  twierdzenie że dziecko będzie bardziej zmotywowane do ciężkiej pracy wiedząc że rodzice załatwili mu miejsce w lepszej klasie przy pomocy pieniędzy jest, w moich oczach, najzwyczajniej w świecie naiwne (by nie powiedzieć że są to głupio wydane pieniądze). Może w Chinach faktycznie dzieciaki to motywuje, może świadomość tego że rodzice zainwestowali w Twój rozwój mnóstwo kasy wytworzy pozytywną presję (bo negatywną to wytworzy na pewno) i zamiast myśleć że za pieniądze można mieć wszystko i nie trzeba się tak naprawdę starać dzieciaki zepną poślady i będą siedzieć nad książkami z myślą o tym by dać z siebie jeszcze więcej. Może tak to działa w Chinach.

Lewandowski
W piątek skończyłem zajęcia w klasie 11 i podchodzi do mnie nauczyciel. Patrzy na mnie i mówi:
– Football, today?
– Eee…cold.
– Poland, Lewandowski!
– Dułej (czyli po chińsku tak)
– Dortmund!
– Dułej! Błaszczykowski!
I tak sobie pogadaliśmy trzymając się za ręce po czym Pan nauczyciel poszedł. Uczniowie się śmiali, powiedzieli że ten nauczyciel jest ‘uroczy’, więc uśmiechnąłem się i przyznałem im rację.
Tylko jakiś taki niesmak pozostał. Nie wiem czy uczniowie to wyczuli czy nie, ale ich Pan od Historii był wypity. I to mocno wypity sądząc z oddechu i chęci do rozmowy. Może w Chinach to nic takiego, może były to jego ostatnie zajęcia, jednak coś takiego nie powinno mieć miejsca.

Niedziela…
Oprócz porannego biegu nie ruszyłem się z domu ani na moment. W momencie gdy wskoczyłem w ciuchy domowe, umyty i wysuszony, włączyłem kompa, odpaliłem seriale i zapomniałem o reszcie świata. Nawet słówek nie powtarzałem. Najzwyczajniej w świecie mogłem się lenić cały dzień. I tak się leniłem że zupełnie zapomniałem o praniu które zrobiłem po porannym biegu. Moczyło się przez ładnych 7 godzin. Gdy się wyprało po raz drugi postanowiłem wrzucić je do suszarki, która od początku mojej bytności tutaj działała niewyobrażalnie głośno i brutalnie. I mówiąc brutalnie wyobraźcie sobie sytuację w której wkładacie coś do pralki i wychodzicie a gdy wracacie, po pięciu minutach, pralka znajduje się dwa metry dalej i sprawia wrażenie jakby nic się nie stało. Piszę suszarkę a mam na myśli coś w rodzaju centryfugi (pewnych słów się nie zapomina), lub bardziej po ludzku – wirówkę. Nie jestem przeciwnikiem podróżujących pralek, wręcz przeciwnie, jestem ogromnym zwolennikiem i można wręcz powiedzieć propagatorem ruchu podróżujących pralek (dlatego pomagałem tej która teraz znajduje się w dawnym mieszkaniu Lidii znaleźć się właśnie tam), tylko nie lubię przeszkadzać sąsiadom (bo i Oni nie przeszkadzają mi) dlatego też starałem się wirówki nie używać. Dzisiaj jednak naszła mnie pewna myśl ‘dlaczego to wkładka w środku jest w środku (1000 słów) i co się stanie jeżeli ją wyjmę’. A wiedzieć musicie że ta wkładka (plastikowe kółko) było w środku od momentu gdy się wprowadziłem i gdy Lidia pokazywała jak używać pralki i wirówki niczego nie ruszała. Od myśli do czynów droga nie jest daleka więc wyjąłem wkładkę, która dziwnie dobrze pasowała na górę wirówki i uruchomiłem maszynę. A ta zadziałała tak cicho że nie obudziła by nawet niemowlaka. W ten oto sposób do listy naprawionych tutaj rzeczy należy dopisać suszarkę.
Konsekwencją mojego dzisiejszego lenistwa jest mała ilość zdjęć, ale myślę że mi darujecie.

Poranny bieg był niezwykle przyjemny. Zacząłem za szybko, ale z każdym kolejnym kilometrem zwalniałem i czułem się coraz lepiej. Wybiegałem 17 kilometrów trochę ponad 91 minut, czyli może nie szybko, ale całkiem przyzwoicie i co najważniejsze – czułem się świetnie. Powtórzyłem trasę z piątku i myślę że to będzie moja standardowa wtorkowa trasa. Slalom wokół bloków w stronę starego centrum, nawrót przed elektrownią, lekki podbieg pod górę, nawrót przy szkole i powrót do domu. Powinienem zmieścić się w godzinie bez większych problemów, byleby tylko poranki nie były takie chłodne a będzie super. Brakowało mi takiego wybiegania, takiego długiego mentalnego odpoczynku, tak bardzo mi brakowało że nawet zastanawiam się czy nie pobiec jakiegoś maratonu w przyszłym roku, chociaż obiecałem sobie że teraz pora przede wszystkim na szybkość, bo na wytrzymałość jeszcze mam czas, ona się zwiększa z każdym kolejnym kilometrem więc trzeba męczyć się z prędkością póki jest to w miarę przyjemne…Tylko czy jest sens się w ogóle męczyć skoro takie bieganie daje mi najwięcej frajdy? Chyba nie, bo to w końcu ma być przede wszystkim przyjemność.

Patrząc dzisiaj na mapę potwierdziłem swoje przypuszczenia z wczoraj – park do którego dotarłem jest tym parkiem który google oznaczył jako park.

A dzisiejsza trasa wyglądała o tak: http://www.endomondo.com/workouts/112215092