Upał

To nas przywitało po wyjściu z samolotu. Plus dwadzieścia osiem stopni o pierwszej w nocy na lotnisku w Pekinie robi wrażenie. Zwłaszcza po tych osiemnastu stopniach w ciągu dnia w Katowicach.

Upał to jednak złe słowo, skwar i duchota. To dwa, o wiele lepsze, słowa. Przynajmniej gdy idzie o oddanie pogody.

Następnych kilka godzin spędziliśmy na lotnisku, wychodząc z niego raz na śniadanie. Mogliśmy jechać na dworzec wcześniej, ale przebywanie na dworcu ma wadę w stosunku do przebywania na lotnisku – jest tłoczno. Nie to żeby na lotnisku tłoczno nie było, ale terminal na którym wylądował nasz samolot jest terminalem znacząco mniejszym od tego drugiego. Nie robi takiego wrażenia, nie ma tu rozwieszonych flag w kilku językach z napisem WELCOME, nie ma tu szybkiego pociągu odwożącego od odprawy paszportowej do odbioru bagażów. Są za to niemi pogranicznicy.

dav

No dobrze, nie wiem czy Oni naprawdę są niemi, wiem za to że przez cztery lata jak tu przylatuję żaden i żadna nie odpowiedzieli na moje ni hao, good morning, że o thank you, xie xie, nie wspomnę. Nie wiem czy takie mają procedury, czy po prostu nie lubią odpowiadać, ale fakt faktem nie odpowiedzieli ani razu. O braku wyrazu twarzy nie muszę wspominać, prawda?

Zanim jednak wylądowaliśmy i przebiliśmy się przez odprawę, a bardziej to ja przebiłem bo June to wręcz przefrunęła, tak jak i ja na odprawie w Polsce, więc nie mogę narzekać, musieliśmy do Pekinu dolecieć.

dav
Pani sprzedająca jedzenie wieczorem

Ukrainian Airlines

Dolecieliśmy. To tak z tych pozytywów. Podróż była bardzo długa, bo ponad 9 godzin, co jest zrozumiałe w końcu samoloty tych linii nie dość że do Rosji nie latają to nawet jej granic powietrznych nie przekraczają.
Cena. To też z tych pozytywów.
A czemu cena była niska…no cóż. Samolot latający między Warszawą a Kijowem miał jeszcze w podłokietnikach popielniczki. Nie, nie żartuję. Popielniczki. Te latające między Kijowem a Pekinem nie miały telewizorów w oparciach, a jedynie kilka podwieszonych jak w autokarach. Tutaj także nie żartuję. O możliwości wyboru tego co się ogląda możecie zapomnieć oczywiście. Cena była jednak bardzo okazyjna.
Bagaż, to też pozytyw. Można było zapakować dwie sztuki po dwadzieścia trzy kilogramy na osobę i do tego podręczny. Te dwie sztuki bagażu bardzo nam się przydały bo w dwie walizki spakować nam się nie udało. Pierwszy raz.
Jedzenie. Ja zjem wszystko więc nic złego nie powiem. Jednakże jeżeli pytam się stewardessy o to czy kurczak jest z serem, a Ona mówi że nie jest, po czym okazuje się że jest na nim dwa razy więcej sera niż na rybie (to naprawdę była okazyjna cena więc nie można było wybierać sobie posiłków) to możesz się trochę zdenerwować. Zwłaszcza gdy June odmówiła zjedzenia ryżu mówiąc że jest za twardy.
Podsumowując – to nie są linie które Was rozpieszczą, ale przynajmniej dolecieliśmy cało.

P1230652

Brama z napisem zapraszającym do wejścia z powodu przemodelowania sklepu.

Z Pekinu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ja do Xiamen, a June korzystając z dłuższego, niż ja, urlopu pojechała odwiedzić teściów (moich).

Oczywiście byłoby za łatwo gdyby nie obyło się bez problemów. Po wejściu na dworzec okazało się że pociągu którym June miała jechać nie było na liście tych które mają odjechać w ciągu najbliższych dwóch godzin.
Odpowiedź obsługi:
Jest opóźniony.
Jak może być opóźniony, skoro to pierwsza stacja?
Czyli June musiała wrócić z dworca, odstać swoje w kolejce by dowiedzieć się że ten pociąg odjedzie po 23 (czyli wtedy kiedy powinna już dojeżdżać do domu), potem odstać swoje w drugiej kolejce by bilet oddać, oraz w trzecie, ale już krótszej, by odebrać dwa kolejne bilety.
Dwa? No tak, bo kupiła jeden do Zhengzhou i potem przesiadka drugi do Luoyang.
Koniec końców dojechała i tak przede mną.

Ja dojechałem parę minut po jedenastej, na zmianę czytając i śpiąc. Za każdym razem gdy szedłem do ubikacji widziałem stłoczonych ludzi w innych przedziałach co tylko mocniej utwierdziło mnie w przekonaniu że na takich trasach nie warto oszczędzać i brać z miejsca przedział sypialny.

P1230655

Meeting

Oczywiście bez meetingu się w Chinach nie obyło i tym razem. Z takich ciekawszych rzeczy to nagle okazało się że pierwszoroczniaki muszą w dwa semestry przerobić cztery książki, a nie jak do tej pory w trzy przerobić trzy. Niby klasy mają być mniejsze więc nie będzie powtarzania materiału, ale jak to wyjdzie w praniu to się okaże.

Bardzo mi się to nie podoba, nie jestem zwolennikiem upychania coraz to większej ilości materiału w coraz to mniejszym czasie, uważam że to bardzo, ale to bardzo nie sprzyja uczeniu się. Jednakże co ja mogę poradzić na reformę szkolnictwa wyższego w Chinach? Ano nic, trzeba się do niej dostosować i tyle.

Pewnie gdyby była to jakaś mniej ważna szkoła to nikt by się tym nie przejmował, ale tutaj ministerstwo edukacji spogląda czujnym okiem i pewnie nie popuści, trzeba się dostosować.

P1230659

Z rzeczy przyziemnych

Pani sprzedającej naleśniki nie było widać w sobotę, więc zakładam że zwinęła interes i się gdzieś przeniosła. Nie wiem czy na stałe, czy chwilowo, ale obawiam się że na stałe. Trochę mnie to smuci bo jednak te Jej naleśniki, chociaż pełne oleju, dodawały trochę uroku moim porankom. Zamiast ich przyjdzie mi znaleźć coś innego. Nie wiem jeszcze za bardzo co, chociaż dzisiaj biegnąc pod moją górkę znalazłem Pana który sprzedawał znane i lubiane chleby już o 6 rano, a to się bardzo ceni.

No właśnie, pobiegłem pod moją górkę i GPS stwierdził że tam jest raptem 25 metrów różnicy wysokości, a nie 150.
Na początku trochę mi się smutno zrobiło bo to jednak spora różnica, ale po chwili dotarło do mnie że tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Tam może GPS w ogóle nic nie pokazać, a podbieg jest i jego wielokrotne pokonywanie pomogło mi przygotować się do ultramaratonu w górach, więc nie ma się co przejmować numerkami, trzeba zapychać do przodu.

P1230663

Czas. Czasu chyba Chińczykom brakuje najbardziej. Dzisiaj czekałem na windę jadącą z czwartego piętra z Chińczykiem który czekał tylko po to by zjechać do garażu. Ja czekałem z Nim odkąd winda była na piątym piętrze, a pewnie on sam czekał tam dłużej.  W końcu po co przejść się kawałek do schodów skoro można zjechać windą, prawda?

Dostałem także plan na nowy semestr, a raczej nie dostałem bo sam go sobie wykopałem i stworzyłem i wychodzi mi jak nic 8 zajęć, czyli nie jest tak źle, w dodatku nigdy nie mam więcej niż dwa zajęcia w jeden dzień więc w ogóle świetnie, bardzo mnie to cieszy.
Czwartki mi się nie podobają bo mam okienko, ale generalnie okienka nikomu się nie podobają, więc nie ma się co użalać, grunt że nie mam powtórki z poprzedniego roku kiedy to chyba chciano mnie zahartować w boju i stworzono środę pełną zajęć.

2. Ultramaraton Magurski

Word podkreśla mi słowo ultramaraton co już znakiem że to nie jest coś normalnego. Bo czy normalne jest bieganie przez kilka-kilkanaście godzin pokonując blisko 60 kilometrów? No średnio. Jest w tym odrobinę szaleństwa, nutka niepokorności, w końcu już sam bieg maratoński jest wyzwaniem i traktowany jest jako coś nie dla każdego, a żeby biegać jeszcze więcej i to po górach? No to już przesada.

Po przebiegnięciu trzeciego maratonu, pierwszego do którego się przygotowywałem, postanowiłem że przebiegnę ultramaraton. Spróbowałem, ale po 36 kilometrach musieli mnie zwieźć na metę bo jak zęby skaczą z zimna i koc termiczny nie pomaga to należy wybrać opcję przetrwanie.

Od tamtego dnia minęły cztery lata i taki bieg w trakcie którego pokonałbym ponad 42 kilometry chodził za mną cały czas. Do tego stopnia, że rok temu przebiegłem pół dodatkowego okrążenia w Rybniku, czyli wyszło 44 kilometry, a parę miesięcy później w Chinach trasa liczyła 42,4 kilometra, ale oficjalnie dystansu ultra nie pokonałem.

Na swoje drugie podejście, wybrałem bieg w Krempnej, głównie dlatego że te tereny były mi obce, a i sam bieg nie jest jeszcze taki znany, więc ludzi nie będzie za dużo, a jednak pokonywanie szlaków w tłumie nie jest przyjemne.

Do Krempnej przyjechaliśmy dzień wcześniej, dzięki uprzejmości organizatorów rozbiliśmy namiot za szkołą (która była całą noc otwarta więc nie trzeba było kombinować z ubikacją).
Wszyscy w biurze byli niesamowicie uprzejmi, gdy June wstała ze mną o trzeciej nad ranem by skorzystać z toalety zagrzali nam wodę na herbatę, a rodziców zaprosili na kawę. Widać że ten wilk promujący bieg bardziej przypomina tego pluszowego siedzącego w biurze zawodów.

P1230623

Start zaskoczył nie tylko mnie, ale i żonę i rodziców, na szczęście zawsze na starcie zawsze następuje pierwsze zderzenie ze ścianą. Opowiadam sobie ten żart od pierwszego maratonu, to straszny suchar ale zawsze poprawia mi humor.

Cała grupa zgubiła się już na przy pierwszej możliwej okazji bo zamiast biec w prawo pobiegliśmy prosto, o pomyłkę nie było trudno bo po obu stronach znajdowały się taśmy oznaczające bieg. W gruncie rzeczy ta pomyłka nie byłaby jakoś bardzo dotkliwa bo w ostateczności pokonalibyśmy trasę od tyłu, ale ktoś krzyknął i zawróciliśmy.

Długo, długo, bardzo długo biegliśmy gęsiego, bo szlak był wąski, w dodatku zarośnięty i już na trzecim kilometrze wylądowałem po raz pierwszy twarzą na ziemi. Na szczęście to dla mnie nie pierwszyzna, więc szybko wstałem i ruszyłem dalej.

Pierwsze podejście było ciężkie, przede wszystkim z powodu tej wąskiej ścieżki i tłumu. Potem zbieg i ponownie było ciężko. Takie ostre zbiegi to coś do czego nie byłem przygotowany bo niby jak mam się do tego przygotować biegając w mieście nad morzem? No nijak.

Za to widoki…ach…widoki były piękne i mnóstwo ludzi zatrzymywało się by robić zdjęcia jak słońce wschodzi nad polami, które jeszcze są spowite mgłą.
Kilka lat temu w Luoyang spotkałem chłopaka który, jako jedyna spotkana tego dnia osoba, nie robił zdjęć więc musiałem się Go zapytać jaki był powód tej decyzji. Chcę te obrazy zapisać w głowie. Lubię robić zdjęcia, ale czasem są takie widoki które sprawiają że przypominam sobie tego chłopaka i także staram się zdjęć nie robić by utrwalić je w pamięci. Przynajmniej niektóre.

Myślę że to właśnie z powodu widoków znowu wyrżnąłem, tym razem na śliskiej od rosy trawie. Nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz biegałem po trawie, a co dopiero na takiej z rosą, no i wyszło jak wyszło, ale przynajmniej ten drugi raz wylądowałem na plecach, pewnie żeby było po równo.

Przed pierwszym punktem z wodą nastąpił kolejny problem z trasą, a może nie tyle z trasą co z przyglądaniem się taśmom. Kilkanaście osób źle pobiegło i po paru chwilach zbiegaliśmy po stromiźnie gęsiego. Ktoś nawet wpadł na pomysł by zacząć w tym momencie wyprzedzać. Zyskiwali po kilka metrów a zaraz potem i tak wracali do szeregu.

Ledwo zbiegliśmy z góry i czekała na nas woda. Czyli punkt z wodą. A chwilę potem kolejne podejście.  To w ogóle bardzo ładne słowo podejście, bo nie podbieg. A wbieganiu na coś takiego nie może być mowy. Naszła mnie wtedy myśl że chciałbym zobaczyć jak sobie z czymś takim radzą zwycięzcy, w końcu jak się uczyć to od najlepszych. Dociskając kolana nad tym właśnie się zastanawiałem.

W Chyrowej na 19 kilometrze i pierwszym pełnym punkcie odżywczym dolałem trochę wody, złapałem żelka i pobiegłem dalej. Ludzie zatrzymywali się dłużej i widać było że wolontariusze uwijają się przy nas jak obsługa w bardzo dobrym hotelu. Wybiegając usłyszałem że jestem…no właśnie nie pamiętam czy usłyszałem 56 czy 58. Przez chwilę się nad tym zastanawiałem, ale potem machnąłem ręką. To moje drugie podejście, tym razem musi się udać, to który jestem nie ma znaczenia, grunt to podchodzić pod każdą górę a na płaskim i z góry zbiegać.
14053986_1080962798655194_3265220832809359871_n

Takie zdjęcie zrobione tuż za punktem: wszyscy przebiegają uśmiechając się do aparatu, a ja idę zapatrzony w aparat próbując zadzwonić do June.

Potem nastąpiło kilka przyjemnych kilometrów, niezbyt strome podejścia, niezbyt strome zbiegi. Trochę po asfalcie, trochę po szlakach, ale zanim było przyjemnie czekała mnie jeszcze jedna wywrotka. Tym razem na płaskiej drodze. Czułem że plaster mi się odlepił z palca i trzy razy rozwiązywałem but by ostatecznie dojść do wniosku że wyjąłem go za pierwszym razem

Dalej nie było już tak przyjemnie. Czekało na mnie podejście na Baranie, które wbrew pozorom nie ciągnęło się tak bardzo jak myślałem, nawet nie było aż tak strasznie. Nie zrozumcie mnie jednak źle, nie było ani łatwo, ani lekko, ani przyjemnie, trzeba było się trochę naskakać, a potem sporo te kolana ponaciskać, ale nie mogło być inaczej, w końcu to góry.

Po kilku minutach na szczycie dotarło do mnie, że organizatorom oberwie się za brak punktu odżywczego bo prawie każdy o niego pytał. No tak, ale nikt nie mówił że będzie. Początkowo miał być tylko na 19 i na 47 kilometrze, a z powodu pogody dołożono jeden na 10 i drugi gdzieś na 30. Mam nadzieję że ultramaratończycy nie są tak wymagający jak niektórzy biegający maratony, którzy oczekują punktów żywnościowych co 5 kilometrów (a niektórzy to pewnie chcieliby cały czas biec przy bufecie) i jednak się tym orgom nie oberwie, bo absolutnie na to nie zasłużyli.

Od szczytu do Ożennej było już blisko. Może nie bardzo blisko, ale przyjemnie, bo niewiele uciążliwych podbiegów, kilka ładnych zbiegów, szlak był już szerszy i gdzieś tam nieświadomie dotarło do mnie że przekroczyłem barierę 42 kilometrów i biegłem dalej. Zacząłem odliczać kilometry do tego 56 kilometra na którym miała być meta.  Na jednym z tych bardziej płaskich momentów wyrżnąłem po raz piąty i ostatni, odruchowo przysunąłem palec do zegarka by go zatrzymać, ale druga myśl kazała nic nie naciskać, więc posłuchałem, szybko się pozbierałem i biegłem dalej.

Gdzieś tam dotarło do mnie że pot wylewa mi się z rękawów, usłyszałem że pewnie mnóstwo ludzi zrezygnuje z pokonywania trasy długiej bo jest za ciepło. Może i trochę w tym prawdy. Pamiętam że od Baraniej do Ożennej biegłem z kimś, ale nie pamiętam z kimś. Każdego mijanego biegacza pytał jak się czuje, czy ma co jeść, co pić, a potem ruszaliśmy dalej. Obaj bez okularów, co było lekkim szaleństwem na tych zbiegach. Gdzieś wtedy oddałem Mu moje pół litra wody, bo miałem jeszcze zapas. Ten odcinek był fenomenalny, to było kilka chwil w czasie których poczułem się częścią czegoś większego.

Ani się obejrzałem a już byłem w Ożennej, ale zbieg po kamieniach był paskudny. Po kilku chwilach czułem każdy możliwy kamień, ale nawet to mi nie przeszkadzało. Leciałem dalej, to było drugie najszybsze pięć kilometrów w całym biegu.

Na punkcie dolałem trochę wody, napełniłem butelki, zjadłem arbuza, żelka, wziąłem strasznie słone orzeszki, które po przeżuciu wyplułem i maszerowałem pod jedną z ostatnich gór. Od tego momentu byłem już sam. Wtedy zobaczyłem ten osławiony już napis BÓL TO ŚCIEMA i wiedziałem że dam radę. Ruszyłem do przodu coraz więcej biegnąc. Po chwili zobaczyłem chorągiewki i skręciłem w las. W głowie kłębiły się myśli a co jeżeli nie zobaczę kolejnej taśmy? A co jeżeli dla żartów podmienili strzałki i pobiegłem na długą trasą? A c o jeżeli źle przeczytałem i pobiegłem na długą trasę?

Z każdą odnajdywaną taśmą głosy cichły i pozostawało jedynie bieganie wymieszane z marszem pod ostatni szczyt na trasie.

Wejście na szczyt było cudowne. Wyłaniam się z lasu i widzę przed sobą całkiem nagie pole. Wspaniały widok, czułem się jak nowo narodzony. Z góry już zbiegałem i tak biegłem przed siebie aż mi zegarek pokazał 56 kilometrów kiedy to zacząłem zadawać sobie pytanie gdzie jest ta cholerna meta?! I wtedy zobaczyłem postać która cicho powiedziała moje imię, odkrzyknąłem Jej imię ze znakiem zapytania, a postać krzyknęła moje i zaczęła biec w moją stronę. Żona wymaszerowała taki hektar i musiałem się zapytać ile do mety? Jeszcze dwa kilometry. Chwilę pobiegliśmy razem, potem chwilę razem pomaszerowaliśmy, a potem już truchtałem do końca. Nie mogłem już biec, parę razy chciałem iść, ale dotruchtałem do mety.

Z 56 kilometrów o których myślałem cały czas zrobiło się 58, ale i te dwa dodatkowe nie okazały się być zbyt wielkim problemem.

Na mecie dostałem medal, zamiast piwa wybrałem wodę, okazało się że przy którymś z upadków rozwaliłem sobie kolano, ale nic nie czułem, w końcu ból to ściema i mogę się teraz tytułować ultramaratończyk.

Czy spróbuję jeszcze raz? Tak, nie raz i nie dwa. Chociaż początkowo ten wąski szlak mnie zraził i stwierdziłem nawet że mi się nie podoba, to gdy w końcu towarzystwo się rozbiegło a trasa rozszerzyła zobaczyłem że ultrabieganie jest świetne. Nie będzie to jednak lekki związek, bez bólu się nie obędzie. Ale niczego innego bym się spodziewał.

Jeszcze na koniec – olbrzymie, olbrzymie podziękowania dla wszystkich wolontariuszy i organizatorów bo wykonaliście kawał naprawdę dobrej roboty i możecie być z siebie dumni.

Jeszcze przed startem

9781937715229

Skończyłem czytać książkę Hala Koermersa Przewodnik po bieganiu ultra i dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci najmocniej:

– muszę zacząć liczyć od jeden do stu i z powrotem, ale z innego powodu niż Hal proponuje. W książce podane jest to jako sugestia swoistej mantry mającej odciążyć umysł, odciągnąć Cię od bólu, nudy czy jeszcze czegoś co przeszkadza w biegu. Nie jest to złe, ale że biegam słuchając podcastów to mnie takie liczenie za bardzo nie pomoże bo mam już w uszach coś co moje myśli odciąga od innych spraw. Będę z tego korzystał, bardziej w Xiamen, by kontrolować odwodnienie. Obym nigdy nie zapomniał tego razu gdy pięć butelek półlitrowych dawało dwa i pół litra, ale z sześciu butelek za żadne skarby nie potrafiło mi wyjść trzy litry. Obojętnie jak bym liczył, nie chciało mi wyjść. Musiałem się zatrzymać, zrobić kilka kolejnych łyków i poczekać. Dopiero wtedy wszystko się wyjaśniło.

– trzeba wziąć ze sobą dużo ciepłych ubrań na zmianę po biegu. Prawdę mówiąc to jest coś o czym bym nie pomyślał i co bym potraktował dość lekceważąco. Jednak teraz gdy o tym myślę to jest to bardzo sensowne, bo przecież ultramaraton w górach oznacza że będę dużo chodził więc się od tego wychłodzę, a po dotarciu na metę będę dodatkowo wymęczony i będzie mi ciężko temperaturę utrzymać.

No i tyle.

Cała reszta tej książki to porady dla ludzi którzy nie natrafili jeszcze na http://fellrnr.com/wiki/Main_Page bo ta strona to prawdziwa skarbnica wiedzy. Oczywiście wszystkie te strony i książki i tak są nieporównywalnie mniej przydatne niż własne doświadczenie, ale zawsze warto skorzystać z pomocy ludzi bardziej doświadczonych, zwłaszcza gdy jedyne doświadczenie ma się z nieukończonego biegu sprzed 4 lat.

A bieg już w sobotę, zostały mi jeszcze dwie powolne przebieżki, ot tak żeby mięśnie się nie zastały bo to też jest coś co zauważyłem dopiero w tym roku – jeżeli nie pójdę biegać na dzień przed startem to moje mięśnie są strasznie zastane i w ogóle nie chcą się rozruszać.

Lipiec/Sierpień

Gdzieś ten czas uleciał. Nie wiem czy bardziej przy okazji wizyt u lekarzy czy w galeriach handlowych. No nic, uleciał i tyle, nie ma się co nad tym rozwodzić.

P1230100

Biegnąc wczoraj i odmrażając sobie mięśnie doleciała mnie myśl żeby w tym roku spróbować czegoś nowego i zamiast wrzucać codziennie notki wrzucać je raz w tygodniu. Pisać będę pisał dalej codziennie, ale wrzucać będę tylko jedną raz w tygodniu. Nie wiem czy to przejdzie, bo chyba potrzebuję takiego codziennego rytmu. Chociaż tak po prawdzie to ten rytm się nie zmieni, jedynie ilość notek spadnie. Codziennie za to wrzucałbym zdjęcia, czyli zrobiłbym coś dokładnie odwrotnego niż przez poprzednich kilka miesięcy.

Nie wiem, zastanawiam się jeszcze nad tym, ale chyba tak właśnie zrobię. Po prostu widzę że wrzucanie codziennie notki o tym że biegałem nie jest aż tak ekscytujące, poza tym czasem nawet tych 300 słów jest ciężko wklepać. Przez miesiąc-dwa będę się trzymał systemu jedna notka na tydzień, a potem zobaczymy, bo wydaje mi się że jednak fajniejsze są notki dłuższe i bogatsze treść.

A teraz: lipiec/sierpień.

2016

Mieliśmy drugie wesele. June stwierdziła że było takie samo jako chińskie. Ja się z tym zgodzić nie mogę, bo jednak obie strony były bardziej rozchwytywane i było jakoś tak bardziej, rodzinnie. Ale może w Chinach tez było rodzinnie, a ja po prostu nic nie rozumiałem?

P1230113

P1230117

P1230120

Jeszcze przed weselem urządzono nam z June polterband, w takim trochę mniejszym, bardziej rodzinnym wydaniu, ale było to dla Niej coś niespotykanego. Czyli fajnie że doświadczyła czegoś z tak odległej kultury.

 

P1230562 P1230561

P1230560

P1230559

P1230527

P1230454

P1230434

P1230400

P1230387

P1230383

P1230366

P1230365

Potem czekała na nas Bratysława, ale  tam pogoda była taka jak w Polsce przez większość lata (no poważnie, ja rozumiem że w tym roku doświadczyłem praktycznie tylko lata, więc należy mi się trochę odpoczynku, ale znowuż nie przesadzajmy, a już ludzie mówiący w telewizji że te temperatury pasują do średniej mnie w ogóle śmieszą bo sobie lata w trakcie którego musiałem biegać w długiej koszuli i długich spodniach nie przypominam) więc spędziliśmy tam tylko dwa dni. Co jest w gruncie rzeczy w pełni wystarczające bo to jednak nie jest aż takie duże miasto. Dość powiedzieć że biegając po starym mieście zrobiłem dwa zakręty w lewo i nagle wróciłem do punktu wyjścia, co mnie zszokowało bo na gpsie miałem tylko kilka kilometrów. Umówmy się, gdy biegniesz i chcesz sobie pooglądać miasto, a zanim jeszcze zdążyłeś się spocić wracasz do początku to miasto duże nie jest.

P1230596

Gdzieś potem przebiegłem maraton numer dziewięć. W praktycznie takim samym czasie jak maraton numer osiem pół roku temu, ale byłem znacznie mniej zmęczony i regeneracja była o wiele szybsza. Widać że ten dodatkowy bieg po biegu długim się sprawdza, więc to będę kontynuować.
Znowu musiałem zrobić 14 kółek w Rybniku, ale tak po prawdzie to już w pewnym punkcie już się o tym nie myśli, po prostu się biegnie. Najbardziej demotywujące w bieganiu w kółko jest to że ludzie Cię mijają. Jeżeli jesteś wolny to mijają Cię często, ale nawet jeżeli nie jesteś wolny to ktoś Cię minie. Mnie pierwsza trójka (może jeszcze ktoś, ale Ich zapamiętałem) minęła dwa razy, a przecież koniec końców skończyłem na miejscu nie tak odległym, w dodatku w kategorii wiekowej załapałem się na podium nawet.

Za dziesięć dni wracamy do Chin, ale przed wyjazdem postaram się wrzucić jeszcze jedną notkę. Na razie staram się częściej wrzucać zdjęcia na facebooka i instagrama.