Gdy zegarek się psuje

Pierwszy zegarek z GPSem wytrzymał kilka lat. W końcu to Garmin. Długo się z nim nic nie działo, ale jak już zaczęło to się skończyło. Walczył dzielnie, ale w końcu poległ (chociaż ja ciągle mam nadzieję że to jedynie bateria i po jej wymianie zacznie działać prawidłowo) i trzeba było kupić nowy.

Oglądałem, czytałem i w końcu zdecydowałem się na ten z Decathlonu, głównie z powodu dwuletniej gwarancji, możliwości zwrotu w ciągu miesiąca, no i ceny bo był w promocji.

Oczywiście ten tańszy nie ma aż tylu opcji, GPS wydaje mi się nie być aż tak dobry, zwłaszcza że ma problemy z liczeniem wysokości, ale podaje czas i dystans, więc ma to niezbędne minimum, mi więcej opcji nie potrzeba, zwłaszcza odkąd przestałem biegać z pulsometrem.

Niestety w zeszłym tygodni stało się coś niedobrego. Mianowicie po podłączeniu do komputera pojawił się komunikat że urządzenie nie zostało rozpoznane. Usunięcie, zainstalowanie ponowne niestety nie pomagało. Również wyczyszczenie styków w zegarku nie pomogło.

W przypadku zegarków z kilku poprzednich generacji oznaczałoby to konieczność udania się do serwisu i wymianę. Na szczęście teraz większość tych nowych zegarków może łączyć się jeżeli nie bezpośrednio z internetem to poprzez blutooth z komórką, a z komórki można zapisy wysłać na stronę internetową.

Nie sądziłem że ta opcja przyda mi się tak szybko, ale przydała się. Zegarek połączył się z telefonem, ale zanim mogłem bieg zgrać musiałem się zalogować, co jest dość oczywiste, ale z jakiegoś powodu moje konto nie chciało działać. Musiałem założyć nowe. Także założyłem, trening wysłałem i już nie było żadnych problemów.  Wystarczyło spojrzeć na adres strony na którą trening został wysłany i wszystko stało się oczywiste – stworzono osobną stronę dla Chin, a że na komórce nie używam VPN i widać że jestem w Chinach to stwierdzono że nie mogę logować się na konto dla reszty świata (lub tylko Europy).

To już naprawdę mały problem, najważniejsze że udało mi się ten bieg zgrać. Dlaczego ten bieg? Bo nazajutrz zegarek połączył się z komputerem od strzału.

Weekendowe bieganie [28-29 V 2016]

W sobotę było masakrycznie ciężko.

Tak jak lubię na pogodę tutaj narzekać tak jednak biegi kończę i z reguły czuję się okej. Dwa tygodnie temu był ten paskudny poniedziałek po którym ledwo stałem, ale tak jak mówię z reguły.

W sobotę było natomiast paskudnie. Jeżeli się wychodzi przed piątą by pobiegać i już po 10 minutach trzeba się zatrzymać żeby się napić to znaczy że będzie ciężko. Chociaż takie zatrzymywanie się po 10 minutach nie jest jakieś ekstremalnie rzadkie, więc nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka.

Co mnie czekało? Po godzinie zostało mi pół butelki z trzech które ze sobą wziąłem.  Jeszcze w piątek zastanawiałem się czy brać trzy czy brać cztery bo przecież to tylko 22 kilometry więc co najwyżej wodę dokupię. Dokupiłem, oczywiście że dokupiłem, ale jeżeli w ciągu godziny musisz wypić ponad litr wody to znaczy że nie jest dobrze.

Po siódmej, gdy już skończyłem biegać zrobiło się trochę chłodniej, odrobinę przyjemniej, ale przed wejściem do domu musiałem kupić jeszcze jedną butelkę bo czułem że jestem odwodniony.

Nie muszę chyba mówić że moje stopy wyglądały jakbym spędził kilka godzin w basenie bo to już norma, ale pierwszy raz w życiu miałem kalafiory na dłoniach (w sensie pierwszy raz po biegu). Źle, źle po prostu źle.

Straciłem blisko trzy kilo czyli tyle samo co tydzień temu kiedy wypiłem tyle samo ale przebiegłem 10 kilometrów więcej. Nie, naprawdę nie polecam czegoś takiego.

Od teraz będę zabierał ze sobą jeszcze więcej wody, ale przynajmniej dowiedziałem się że skittlesy chociaż smaczne i siedzą mi na żołądku tak samo jak żelki to jednak w czasie biegu są paskudne bo trzeba je gryźć i wtedy nie mogę oddychać ustami. Człowiek uczy się przez całe życie.

Za to orzechy to jest pomysł bardzo dobry, tak orzechy się sprawdzają, podobnie pestki dyni. To się sprawdziło dzisiaj, zobaczymy jak się sprawdzi w czasie dłuższego biegu za tydzień.

Oby tylko nie było tak duszno.

W niedzielę z kolei było trochę lepiej, ale coraz częściej zastanawiam się nad kupnem nowego pasa do biegania, tym razem takiego z miejscem na dwie butelki, bo nawet ta większa powoli przestaje mi wystarczać.

Jako trasę wybrałem kanał na którym odbywały się wyścigi smoczych łodzi (bo okazuje się że wyścigi nie odbywają się w dniu święta smoczych łodzi a tydzień przed nim), ale za skarby świata nie potrafiłem ustalić o której odbędą się wyścigi w niedzielę, a dużo ich już nie zostało bo same finały sądząc po liście wyników którą znalazłem bez większego problemu.

Także kolejny rok bez oglądania wyścigów, ale przynajmniej w tym roku zobaczyłem łodzie z bliska więc jest pewien postęp.

Jak utrudnić ludziom życie

Alipay, jedna z aplikacji z kategorii niezbędne w Chinach współpracuje blisko z bankami a te banki z rządem. Tak być musi i tyle.
Dlaczego alipay jest niezbędne? Bez niego nie ma taobao, więc…tego. Chociaż dużo sklepów i firm obsługuje alipay i wechat to jednak alipay było pierwsze i chyba jednak ma większy zasięg, chociaż kto wie jak długo jeszcze.

Żeby móc korzystać z alipay trzeba dodać kartę bankową. A potem można płacić albo poprzez kartę albo poprzez konto które się doładowuje.
Od paru dni wszyscy obcokrajowcy są zmuszani do dodani drugiej karty jeżeli ich pierwszą kartą była karta z Bank of China. Dlaczego? Wymóg rządu. Już parę miesięcy temu utrudniono Amerykanom korzystanie z Bank of China z powodu jakiejś tam ustawy o podatkach i umowy międzynarodowej między Chinami a Stanami Zjednoczonymi, mało mnie to interesowało więc nie wiem dokładnie o co chodziło.

Jako że jestem obcokrajowcem a moją pierwszą kartą bankową w alipay jest karta z BOC to też musiałem dodać drugą. Problem jest taki że moja druga karta z BOC jest zdezaktywowana z jakiegoś powodu, a ta z ICBC za nic w świecie nie chciała się dodać do systemu, chociaż to ona była moją najpierwszą kartą.

Nie chcąc czekać aż mi alipay zablokuje konto pojechałem do banku założyć nowe konto. Potem jeszcze szybkie zakupy i w godzinę byłem z powrotem domu, karta dodana i wszystko działa.

Konto założone oczywiście w ICBC. W przeciwieństwie do BOC formularz do założenia konta po angielsku, założenie konta w parę w pół godziny łącznie z wydaniem karty i wszystko gra. Nie wiem czy jest bankowość online, ale to nie jest mi do niczego potrzebne. Mam alipay, więc mogę ludziom przelewać pieniądze na konto bankowe bez problemu.

Oczywiście teraz rząd chiński wie że mam kolejne konto bankowe i będzie im mnie jeszcze łatwiej śledzić, więc żadnych szemranych interesów nie mogę robić. No chyba że ktoś będzie mi płacić w gotówce…

Dwie scenki z życia

Tydzień temu we wtorek zapytano się mnie czy nie chciałbym być sędzią w konkursie dubbingowym. Nie mam pojęcia jak takie konkursy wyglądają, przypuszczam że studentom puszcza się fragment filmu bez dźwięku a Oni coś tam wymyślają i podkładają głos pod to co się dzieje na ekranie. Stwierdziłem że czemu nie bo przecież skoro zdecydowałem się posędziować w konkursie na przemówienie to i tutaj mogę, zawsze to coś innego, pewna odskocznia.

Problemem małym miało być to że ten konkurs miał odbyć się o 1430 a skończyć o 16, lub 17 (to Chiny, więc nic nie wiadomo) we wtorek, a to jest dla mnie taki dzień nieszczególnie dobry bo mam zajęcia od 19 i do tego jeszcze dwa razy rano, no ale się zgodziłem bo stwierdziłem że fajnie studentom będzie jak się ktoś z zagranicy pojawi i będzie Ich poczynania oceniać.

Co ważne, zapytali się mnie o to nie studenci a nauczyciele z wydziału anglistyki.

Przez tydzień nikt się do mnie nie odezwał. W końcu we wtorek o 13 napisałem do nauczycielki z pytaniem gdzie ten konkurs się odbędzie. A Ona odrzekła że chyba będzie odwołany bo mają zebranie, ale się zapyta. I oczywiście konkurs został przełożony na następny wtorek. I oczywiście nie usłyszałem przepraszam.

Druga scenka jest przyjemniejsza bo z Decathlonu.
June udała się wymienić buty, a że na butach trochę się znam to poszedłem z Nią i przechodząc przy butach do biegania zatrzymałem się na moment i po chwili maszerowałem już z trzecią parą moich butów do długich wybiegań.
Przecenione do 99 juanów bo rozmiar to 47, a kto w Chinach nosi takie duże rozmiary obuwia. No właśnie kto? Ja noszę. Także tak jak June kupuje w Polsce ubrania najmniejsze z możliwych bo w nie nikt nie wejdzie, tak ja w Chinach będę kupował największe rozmiary butów. Idealnie, po prostu idealnie.

Jak wziąć ślub z Chinką/Chińczykiem ewentualnie

Z racji tego że te wszystkie poradniki które znajdują się w internecie są stare i niezbyt pomocne postanowiłem stworzyć ten.  Zostanie on podzielony na dwie części, jedną w której będę opisywał jak to było w moim i June przypadku i drugą bardziej praktyczną w której napiszę krok po kroku co trzeba zrobić by ten ślub wziąć i w pełni zalegalizować w obu krajach.

Zacznijmy od tego że wypada znaleźć osobę odpowiednią do wzięcia ślubu (haha, taki obowiązkowy suchar). W naszym przypadku było to całkiem proste wystarczyło siedzieć na dworcu w Luoyang, spędzić kilka godzin w pociągu do Xi’an a potem się pożegnać i spotkać raz jeszcze w Xi’an.
Ruszamy dalej.
Strona chińska potrzebuje od strony polskiej zaświadczenie o stanie cywilnym. Żeby uzyskać je od strony polskiej potrzeba – aktu urodzenia z Polski i zaświadczenia o stanie cywilnym z Chin od drugiej połówki. Zaświadczenie o stanie cywilnym z Chin kosztuje grosze, ale ma tę zasadniczą wadę że jest po chińsku i samo w sobie jest praktycznie bezużyteczne więc należy je przetłumaczyć i zalegalizować w polskiej ambasadzie.
Wyposażeni w te dwa dokumenty można udać się już do konsulatu i poprosić o zaświadczenie o stanie cywilnym. Dostaje się je w dwóch wersjach językowych: po polsku i po chińsku, w dodatku już zalegalizowane i gotowe do użycia w Chinach.

Z tym dokumentem można udać się do urzędu stanu cywilnego w stolicy prowincji w której osoba z którą bierzemy ślub jest zameldowana. No i tutaj z jednej strony daliśmy ciała bo June się nigdy w Xiamen nie zameldowała więc ślub musieliśmy brać w Jej rodzinnej prowincji, ale że było to przy okazji Święta Wiosny to nie było z tym problemów.

Acha, oczywiście urzędy stanu cywilnego są inne dla tylko chińskich małżeństw a inne dla małżeństw mieszanych.

W Chińskim USC wszystko trwa chwilę i dostaje się dwie czerwone książeczki, ale że wszystko odbywa się po chińsku to w ogóle nie czuję tego momentu w którym związuje się oficjalnie w świetle prawa z drugą osobą na życie.

I tu następuje koniec jeżeli chodzi o stronę chińską. Według prawa chińskiego już jest się po ślubie i nic nie trzeba więcej robić.

Trzeba jednak małżeństwo zalegalizować w Polsce i tutaj wygląda to tak: konsulat potrzebuje wniosek o wpisanie do ksiąg w USC w Polsce, oświadczenie o nazwiskach małżonków i dzieci (pikuś), oraz certyfikat małżeństwa przetłumaczony i zalegalizowany, akt urodzenia z Polski oraz akt urodzenia przetłumaczony i zalegalizowany. Cztery pierwsze dokumenty to nic trudnego, ale ten akt urodzenia…

Może tak, w Chinach wydaje się akty urodzenia dopiero od 1995 roku. A i to nie w każdej prowincji, ogólnokrajowy nakaz wprowadzono bodajże w 1997. Także June nie miała. A akt urodzenia jest potrzebny nie byle jaki bo musi zawierać informacje o obojgu rodzicach (w końcu należy go wpisać do polskich ksiąg wieczystych, a te mają informacje o rodzicach). Zdobycie tego jednego dokumentu trwało kilka dni a kulminacją wszystkiego była wizyta ciotki June na komisariacie i odpowiedź od policjanta no my żeby wystawić taki dokument potwierdzający pokrewieństwo musimy mieć wyniki badań DNA, więc Ona musi udać się do szpitala i je zrobić. To że mieli przed sobą dowody osobiste June i Jej rodziców, oraz książkę z informacjami o całej rodzinie (każda rodzina w Chinach ma tak książkę) nie miało znaczenia.
Oczywiście po kilku kolejnych telefonach okazało się że jednak są w stanie takie zaświadczenie wystawić. I wystawili. Potem jeszcze tylko oddać do notariusza i z głowy.

No i tak wyposażeni w tych pięć dokumentów udaliśmy się do konsulatu i tutaj nie było już żadnego problemu, podpisać, zapłacić i już.

Chyba do końca życia będę opowiadał ludziom o tym wymogu badań DNA. Mam wrażenia że Proces powinien być obowiązkową lekturą w Chinach.

A teraz część praktyczna krok po kroku z cenami.

  1. Akt urodzenia z Polski (najlepiej dwa) ~40 złotych
  2. Zaświadczenie o stanie cywilnym z Chin ~50 groszy
  3. Tłumaczenie i legalizacja w ambasadzie ~300 złotych (myśmy oczywiście dali się wrobić i dopłaciliśmy jeszcze 200 złotych za notariusza co było zbędne)
  4. Zaświadczenie o stanie cywilnym z Polski + tłumaczenie ~250 złotych
  5. Ślub w Chinach ~5 złotych (tylko trzeba pamiętać o zrobieniu zdjęć)
  6. Tłumaczenie i legalizacja aktu małżeństwa w ambasadzie ~1000 złotych
  7. Akt urodzenia ~100 złotych
  8. Notaryzacja aktu urodzenia ~250 złotych
  9. Tłumaczenie dokumentów i wpisanie do ksiąg wieczystych w Polsce ~400 złotych

Czyli drogo i mnóstwo z tym zabawy. Generalnie to zawsze lepiej pytać ludzi w konsulatach bo są w tym wszystkim o wiele bardziej oblatani niż jakiś post na blogu.

Poniedziałek

W poniedziałek byliśmy w Kantonie i w końcu, w końcu W KOŃCU! Zakończyliśmy dokumentowanie ślubu. Ile nas to nerwów kosztowało to nasze. O całej procedurze napiszę szczegółowo później, postaram się jeszcze w tym tygodniu, a teraz dam Wam tylko taki krótki przedsmak tego co wydarzyło się w poniedziałek.

Ale żeby mówić o poniedziałku musimy cofnąć się do soboty kiedy to otrzymałem list od Pani konsul w którym powiedziała że chociaż June nie powinna składać wniosku o wizę w Kantonie to po napisaniu pisma uzasadniającego Jej prośbę wniosek zostanie przyjęty. Także jeszcze w sobotę June zakupiła ubezpieczenie, ja przesunąłem zajęcia i przygotowaliśmy wszystkie dokumenty by jechać do Kantonu już w poniedziałek czego zupełnie nie planowaliśmy, ale mieliśmy wszystkie dokumenty gotowe więc hej.

Pojechaliśmy, na miejscu Pani konsul jak zawsze bardzo sympatyczna i pomocna przyjęła dokumenty w sprawie ślubu i po uiszczeniu opłaty (KONIEC, W KOŃCU KONIEC!) powiedziała że już za parę tygodni akt ślubu będzie w USC w Katowicach.

Następnie wiza – zapomniałem, a June w ogóle nie wiedziała, o rejestracji formularza w systemie internetowym. Polski MSZ się skomputeryzował i teraz nie przyjmują wniosków wizowych inaczej niż przez internet. Także przyszliśmy do konsulatu i chociaż mieliśmy wniosek to nie było go w systemie i nie mógł być rozpatrzony, a na domiar złego zdjęcia których użyła June rok temu w Peknie nie nadawały się do użycia w tym roku więc trzeba było szukać zakładu fotograficznego (i znaleźliśmy jeden, ale oczywiście po drodze minęliśmy inny, byliśmy od niego dosłownie o 5 metrów ale wskazano nam inną drogę, więc grzecznie posłuchaliśmy). Do tego trzeba było znaleźć kafejkę internetową żeby złożyć wniosek o wizę…na szczęście ktoś odpowiedzialny za system internetowy pomyślał i udało się złożyć wniosek przez internet, w dodatku w konsulacie byli na tyle pomocni że nie musieliśmy wniosku drukować i nawet przymknęli oko na to że pomyliłem się wpisując numer paszportu (nie można było tego wniosku znaleźć przez ten błędny numer). To naprawdę niesamowite jak bardzo uprzejmie nas potraktowano. I to już po raz kolejny. June jest pod ciągłym wrażeniem efektywności polskich instytucji rządowych.
Ja właściwie też.

Koniec końców wizę odebraliśmy po obiedzie i dostała ją na okres pięciu lat, no i na dodatek nie musiała nic płacić, ale to taki mały dodatek.

Temple run

Czyli bieg do świątyń.

Za cel sobotniego wybiegania obrałem sobie obejrzenie kilku świątyń i nagrania z każdej z nich filmu. Wszystkie filmy zebrane obejrzeć można poniżej.

Pierwsza.
Najbardziej schowana. Znajduje się po środku blokowiska, tuż przed nią jest olbrzymi plac budowy, generalnie jest to bardzo fajne miejsce bo zaraz obok rozstawiają się wózki z jedzeniem na śniadanie. Byłem tam jeszcze przed piątą rano więc była zamknięta.

Druga.
O niej to nie wiedziałem, ale to dlatego że rzadko tamtędy biegam. Widoczna z ulicy, już otwarta, parę osób siedziało w środku i piło herbatę. Oczywiście znajduje się między blokami, niedaleko jest kilka zakładów pracy, parę wózków z jedzeniem śniadaniowym.

Trzecia.
Znajduje sią przed górą, w dodatku są znaki które mówią gdzie się znajduje więc wydaje się być dość istotna. Tuż przed nią znajdują się jakieś zdjęcia i opisy, więc naprawdę wydaje się być ważna, niedaleko jest cmentarz. Bloków i wózków z jedzeniem w obrębie dwustu metrów nie ma. Były za to dwa psy i dwie osoby w środku pijące herbatę.

Czwarta.
Ta zamknięta. Nie mam pojęcia, więc to co napiszę bierzcie z przymrużeniem oka – wydaje mi się że jest to świątynia taoistyczna zarówno z powodu koloru jak i braku ornamentów. Buddyjskie są z reguły bardziej…kolorowe, ale mogę się mylić całkowicie.

Piąta.
Schowana między restauracjami z jedzeniem, bardziej obiadowym i kolacyjnym niż śniadaniowym. W środku nie było nikogo.

I przy piątej kamera mi upadła, wypadła z niej bateria i nie chciała się włączyć. Uznałem że to koniec kręcenia na sobotę i poszedłem biegać. Zrobiłem trochę podbiegów, w tym jeden z którego jestem bardzo dumny bo miał miejsce na dwudziestym dziewiątym kilometrze, a takie rzeczy są bardzo ważne dla psychiki. Tym ważniejsze że był to trudny bieg. Przed piątą było jeszcze strasznie duszno, chociaż chłodno, a potem na zmianę padało i przestawało, więc nawet nie wyjąłem kurtki przeciwdeszczowej z plecaka. Przypuszczam że dalej było duszno tylko już tego tak bardzo nie odczuwałem, bo jednak te trzydzieści dwa kilometry wykręciłem, ale wyszedł mi najwolniejszy bieg długi od marca, nie licząc tego wbiegania na wzgórze.
Pod koniec zaczęła mnie głowa boleć, ale nie było tak źle jak to czasem się zdarzało. Najgorsze że wydawało mi się że piję dużo i często bo wypiłem dwa i pół litra w trochę ponad trzy godziny (samego biegania wyszło mniej, ale doliczając przerwy na kręcenie, jedzenie i picie, lub po prostu przerwy to trochę tego wyszło), ale i tak w domu okazało się że jestem o ponad trzy kilogramy lżejszy.
To kolejna informacja dla mnie – nawet jeżeli wydaje się że nie jest duszno – jest duszno.

Zapomniane mięśnie

Pogoda dzisiaj dopisuje, znaczy nie jest za ciepło i tylko trochę duszno. Rano było wręcz idealnie, do tego stopnia idealnie że nogi mnie niosły najszybciej od…no bardzo dawna. Generalnie to biegło mi się dzisiaj tak dobrze że aż się zacząłem zastanawiać czy nie wprowadzić jednego biegu szybkościowego, a potem przypomniałem sobie że chociaż elementy szybkościowe są potrzebne, to jednak muszę uważać żeby nie przesadzić. W końcu dopiero od paru dni czuję się świeży i wypoczęty w czasie każdego biegu, więc nie ma co przesuwać barierki o kolejny stopień.

Pobiegłem dzisiaj trochę zapomnianą trasą, do tego stopnia zapomnianą że nie wiedziałem ile kilometrów mi wyjdzie, ale ostatecznie wyszło tyle ile wyjść miało, więc nie było problemów. Chciałem pobiec przy jeziorze bo wychodząc o piątej czterdzieści widziałem czerwone słońce i myślałem że biegnąc wokół jeziora uda mi się je zobaczyć raz jeszcze. Nie udało, do tego trzeba wstawać wcześniej, tak jak wstaję w soboty.

Nie zobaczyłem nie tylko czerwonego nieba nad jeziorem, ale także zbyt wielu ludzi a to jest zawsze duży plus. Zwłaszcza w porównaniu z dniem wczorajszym kiedy to kończąc bieg musiałem wręcz odganiać się od ludzi, a samochody nagle stały się wszechobecne. Ot uroki kończenia biegów w okolicach ósmej rano. Tutaj chcąc uniknąć tłoku trzeba wstać wcześnie i wrócić wcześnie.

Biegło mi się bardzo szybko, pomimo zakwasów w łydkach. Zakwasów w łydkach nie miałem od dawien dawna. Po górskim maratonie chyba miałem, ale tak żeby po treningu to chyba nie. No i nie wiem czy to sprawka wchodzenia po schodach czy też zbiegania z nich. Mam wrażenie że zbiegania bo jednak wchodząc bardziej czułem uda, a schodząc…no cóż dużo było minimalnych ruchów i to chyba bardziej łydki odczuły.

Jest to dziwne, czuję je nawet gdy chodzę. Zupełnie zapomniałem je rozciągać w środę i chyba będą mi doskwierać aż do soboty, ale jest to uczucie bardzo ciekawe. Nie czuję żeby przeszkadzało mi to w bieganiu, ot po prostu czuję że mam ciężkie łydki.

Wzgórze w środę

DCIM100MEDIA

W końcu się zmobilizowałem i postanowiłem wbiec na tę górę o której ciągle myślałem. Nie ma co ukrywać że głównym źródłem motywacji było wbiegnięcie na inne wzgórza dwa tygodnie wcześniej. Także ruszyłem przed siebie.

DCIM100MEDIA

Początkowo miałem dylemat czy skracać dystans dobiegu do góry i stwierdziłem że nie ma to sensu, co ma być to będzie, jak wyjdzie za dużo to się mocno skróci powrót i najwyżej przez kampus się przejdę (bo teraz praktycznie każdy bieg skracam biegnąc przez kampus).

DCIM100MEDIA

Dobiegłem do podbiegu, pokonałem go i zawróciłem myśląc że pomyliłem trasę, po drodze jeszcze wbiegłem w nieoznaczoną trasę myśląc że poprowadzi mnie w górę (w jakim ja byłem błędzie…) i pobiegłem w stronę innego podbiegu, który poprowadził mnie podobnie jak poprzedni do czyjegoś ogródka. Zawróciłem więc i pobiegłem do tego pierwszego podbiegu, tym razem pobiegłem jednak dalej i znalazłem te schody od których kiedyś już się odbiłem.

DCIM100MEDIA

Następnie przyszedł czas na ponad pół godziny wspinania się po schodach. Ja nie żartuję, trzydzieści minut wchodziłem po schodach i teraz gdy o tym piszę uświadamiam sobie że przecież ja się wspinałem trzydzieści minut po schodach a uda mi nie doskwierają, owszem było wolno, ale jednak nie było momentu w którym chciałbym machnąć na to ręką, jedyne co wtedy było to straszna złość że wszędzie są te zakichane schody zamiast fajnego szlaku po którym mógłbym się na szczyt dostać.

DCIM100MEDIA

W każdym razie dostałem się na szczyt, GPS pokazał że szczyt jest na wysokości 180 metrów, a ten na który wbiegłem dwa tygodnie temu wyrasta na 280 metrów, ale czy to jest prawda to nie wiem. W każdym razie z tego są fajniejsze widoki, ale droga jest o wiele bardziej wkurzająca z powodu tych schodów. No dobrze, dość narzekania. Widoki te schody w pełni wynagradzają.

Jest jeden odcinek na tej górze który wydaje się łączyć z tą inną, co jest bardziej niż prawdopodobne, ale nie wiem czy będę to sprawdzać bo te schody bardzo źle działają na moją psychikę i raczej się już tam w ramach biegu nie wybiorę. O wiele bardziej pasuje mi dobiec do tej drugiej góry gdzie podbieg jest dłuższy, bardziej daje w kość, ale człowiek przynajmniej czuje że to jest jakaś góra, a nie schody.

A tutaj film z ogródkami i kozami