Jakoś w połowie sierpnia ruszyłem się rozruszać w trochę dłuższym biegu. Regeneracja po ultramaratonie w Lądku Zdroju trwała tydzień, w którym pierwsze trzy dni były…trudne. Łydki wytrzymały bez problemu, plecy nie przeszkadzały, ramiona bardziej dają mi w kość po bieganiu po asfalcie, za to uda…Uda to zupełnie inna historia.
O tym, że ze schodów schodzi się tyłem to wiadomo, bo to norma i po maratonie. O tym, że nie można spodni ubrać, to też wiadomo, nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Także o bólu w nogach nie ma się co rozpisywać, zrobię tylko takie małe porównanie.
Po moim pierwszym dobrze przebiegniętym maratonie nastąpił we mnie straszny regres. Przez tydzień ledwo chodziłem, a miesiąc, jak nie dwa, czułem, jak ciało wraca do normy. Od tamtej pory zawsze boję się tak długiej regeneracji. Sam bieg mnie nie martwi, bo to że teraz boli, to nie jest problem, z bólem w chwili obecnej jestem sobie poradzić. Natomiast myślenie o bólu w przyszłości nie jest już takie łatwe.
Do sedna – regeneracja zajęła tydzień i zaraz jak te dwa dni paskudnego biegania minęły zacząłem biegać szybciej, przyjemniej i w końcu w następnym tygodniu przebiegłem 24 kilometry.
A potem przyszła pora na trzydziestkę.
Trzydziestki potrafią być traumatyczne, bo utarło się, że gdzieś wtedy kończą nam się zapasy glikogenu i trafiamy na ‘ścianę’. To chyba zależy od tego jak szybko biegniemy, a nie od tego na którym kilometrze jesteśmy, ale co ja tam mogę wiedzieć.
Przebiegnięcie trzydziestu kilometrów to nie jest problem sam w sobie. Trochę tych trzydziestek już treningowo nabiegałem. Trzydzieści osiem mam zapisane w dzienniczku. Problem jest taki, że zaledwie sześć z nich zrobiłem w parku lub okolicach…
Teraz z niedowierzaniem patrzę na to ile ja kółeczek musiałem zrobić wokół parku by wykręcić takie dystanse. To musiał być dobry trening mentalny.
W każdym razie ruszyłem na tę trzydziestkę z myślą, że dobiegnę do parku na pszczelniku w Siemianowicach a potem zawrócę. Dotarłem tam bez większych problemów, tym razem nie rozcinając sobie ręki na słupie co uważam za progres, a potem…cóż, potem źle skręciłem i zacząłem biec nieznaną mi częścią parku-lasu, na szczęście wybiegłem na znaną mi z zeszłego roku polanę i wiedziałem już, że jestem w Czeladzi.
Rok temu zawróciłem stamtąd i wróciłem do domu, w tym roku wyszło mi tych kilometrów za mało, wyliczyłem sobie, że muszę pobiec do 18 i dopiero wtedy mogę zawrócić (mam z nawrotami mały problem, bo prawie zawsze gdzieś parę metrów nadrobię i nigdy mi ten dystans nie wychodzi taki jaki być powinien, tylko dłuższy). Gdy tak biegłem w Czeladzi nagle pojawił mi się znak z napisem Katowice. Stwierdziłem, że skoro pokazali taki znak a jestem relatywnie blisko Katowic to nie ma sensu zawracać tylko pobiegnę, zwłaszcza że droga wydawała mi się znajoma.
Oczywiście po paru kilometrach droga przestała być znajoma, ni stąd ni zowąd pojawił się znak oznaczający miasto Sosnowiec, ale że było już za daleko, żeby zawrócić biegłem przed siebie. Kolejne kilometry mijają i staję na skrzyżowaniu: ‘lewo Centrum, prawo je*ać Katowice’, także skręciłem w prawo i trasa stała się znajoma. Jeszcze kawałek i już byłem w Katowicach.
A tam to już wiedziałem, jak wrócić do domu. Problem pojawił się, gdy w końcu dotarłem prawi do domu. GPS pokazywał dwadzieścia dziewięć kilometrów. Przebiegłem przez pięć miast i nie zrobiłem nawet trzydziestu kilometrów…treningu mentalnego ciąg dalszy, bo ten brakujący kilometr zrobiłem, ale chyba jak nigdy wcześniej zrozumiałem jak bardzo są te miasta w GOPie poupychane.