Wrzesień

To piąty miesiąc z rzędu, w którym wyszło mi ponad 400 kilometrów w biegu. Jednocześnie jest to miesiąc, w którym zajęło mi to najmniej czasu i najszybszy miesiąc, nie licząc jakichś absurdalnie krótkich, od 2015. Czyli ogólnie rzecz biorąc było dobrze.

Gdy pierwszy raz przebiegłem 400 kilometrów w ciągu miesiąca chyba nawet tego nie zauważyłem, pamiętam, że przed wyjazdem do Chin miałem jakiś absurdalny miesiąc rzędu 500 kilometrów i teraz gdy patrzę do dziennika rozumiem dlaczego w pewnym punkcie ciało tego nie wytrzymało. Za dużo tego było, tak zwyczajnie, za dużo.

Potem wyjechałem i bieganie nawet po 300 kilometrów miesięcznie było rzadkością, dopiero niedawno udało się do tego wrócić. Z tą różnicą, że teraz robię sobie tygodniowe przerwy od czasu do czasu, a raz w miesiącu tygodniowo kilometraż zmniejszam i zwalniam. Sprawdza się o wiele bardziej niż nieustanne napieranie do przodu.

Prawdę mówiąc to ostatnich pięć lat w ogóle nie trenowałem. Inaczej. Trenowałem ostatnie dwa lata, ale ten trening sprowadzał się do prostych zasad: co najmniej raz w tygodniu trzeba wbiegać pod górkę robiąc przy okazji dłuższy trening i raz w tygodniu trzeba zrobić długie wybieganie. Żadnych treningów szybkościowych, żadnego sprawdzania tętna, wyznaczania zakresów, pilnowania, żeby nie przekraczać pewnego ustalonego poziomu. Ot bieganie.

Zanim wyjechałem miałem małą manię na punkcie tętna. Patrzyłem na nie i albo sam się ograniczałem albo dodatkowo poganiałem. W Xiamen, gdzie moje codzienne tętno było znacznie wyższe od tego jakie mam Polsce bieganie według zakresów nie miałoby sensu. No bo jak, jeżeli już na pierwszym kilometrze leje się ze mnie pot a tętno mam w drugim zakresie?

Nawet z nowym zegarkiem, który mierzy setkę zmiennych które nie są mi do niczego potrzebne i których nie do końca rozumiem, przestałem przejmować się tętnem. Znaczy patrzę na nie, ale nie mam odniesienia. Musiałbym na nowo wymierzyć zakresy, a prawdę mówiąc to nie wiem czy chcę. W manię bym pewnie nie wpadł, ale chyba wolę nie wiedzieć, czy to jest drugi, czy trzeci zakres, czy może to jest już moje maksimum. Chyba lepiej biega mi się z niewiedzą, gdzie według nauki leży maksimum moich możliwości.

Ot taki przykład z dzisiaj. Średnie tętno wyszło mi 148, ale przez kilometrem robiłem proste interwały które to tętno mi podbiły do tego poziomu. I teraz pytanie, jak ja mam ten bieg zaklasyfikować? Interwały? No nie, bo tylko 1/10 to interwały. WB2? Według tętna tak, ale oprócz tego kilometra wszystko było na komforcie. Czyli OWB1? Niby tak. Także ja się tym nie przejmuję, biegam i już.

We wrześniu to bieganie bez treningu przyniosło wynik 1:27 w półmaratonie co było dla mnie wielkim zaskoczeniem. Chciałem załamać 1:30, ale 1:27 to już przyzwoicie. Nie wiem, czy mógłbym to, w chwili obecnej, pobiec szybciej. Może na płaskiej trasie, ale to takie gdybanie.

Jutro czeka mnie, mój trzeci, Silesia Marathon i życiówki bić nie będę, pobiegnę gdzieś tak w okolicach życiówki sprzed roku i tyle. Plan na przyszły rok jest, ale o tym dopiero po Silesii.