Wyjazd z Nong Khiaw rozpoczął nasz powrót do Zhengzhou. Wypadło to w bardzo dobrym momencie bo pieniędzy zostało nam na cztery zupy i bilety do miejscowości na granicy z Chinami.
Jak zaplanowałem sobie dzień wcześniej tak z samego rana ruszyłem na dworzec autobusowy. Ruszyłem tam przed siódmą, gdy całe miasto było jeszcze spowite mgłą, a mnisi nawet jeszcze nie wyszli na ulice.
Ustawiłem się jako pierwszy w kolejce i czekałem. Po kilkunastu minutach stanął za mną kolejny obcokrajowiec i zapytał o której otwierają, powiedziałem zgodnie z prawdą że nie wiem. Po kolejnych kilkunastu minutach przyszła June, a wraz z Nią zaczęło pojawiać się coraz więcej osób wkoło. Kasa jednak dalej była zamknięta.
Piętnaście minut przed ósmą, po blisko godzinie czekania pojawił się Chińczyk z autobusem jadącym do Jinghong. Jinghong to miejscowość do której mieliśmy docelowo się dostać, ale nie chcieliśmy zrobić tego za jednym zamachem bo taka długa podróż w autobusie mogłaby się źle skończyć dla June.
June poszła z Chińczykiem pogadać, a On twardo upierał się że nie zabierze nikogo do innych miejscowości, które będzie mijał po drodze bo Mu się to nie opłaca. A my mamy czekać i może ktoś nas zabierze jeżeli będzie sporo innych chętnych.
June zaczęła Chińczyka urabiać, słodzić Mu że jest taki pracowity, tłumaczyć ze chcemy się dostać do domu bo zbliża się Święto Wiosny, a On w końcu się zlitował, zabrał nasze ostatnie pieniądze (na szczęście miałem schowane na dwie zupy, czyli śniadanie) i powiedział że nas zabierze.
Chciwi Chińczycy.
Wsiedliśmy i po kilku godzinach byliśmy już na granicy z Chinami, tym razem po drugiej stronie. Odprawa znowu poszła błyskawicznie, a że po stronie Chińskiej znaleźliśmy się w porze obiadowej to nawet nie musieliśmy plecaków rozpakowywać, ot paszport, w moim przypadku oddanie karteczki wjazdowej i Witamy w Chinach.
Na obiad zjedliśmy nieśmiertelne ziemniaki na ostro i zielone warzywa, a na kolację udaliśmy się do tej samej restauracji w której rok temu zjedliśmy prześwietnego bakłażana w sosie pomidorowym. Chyba wszyscy kucharze w tym mieście się zmienili bo nic ani nie smakowało, ani nie wyglądało, jak rok temu.
Jinghong
Do Jinghong dojechaliśmy i zameldowaliśmy się ponownie w hotelu tuż przy dworcu autobusowym. Na obiad zjedliśmy seczuańską wariację potrawy z północnego wschodu Chin, a ja do tego pochłonąłem duriana. I dotarło do mnie że luty to jeszcze za wcześnie na duriany.
Na kolację zaprosiła nas znowu Rei Rei, czyli dziewczyna która przechowała nasze rzeczy, a którą poznaliśmy rok temu. Po kolacji ruszyliśmy na zakupy bo Rei Rei chciała się zrewanżować za kolację, bo niestety kart nie przyjmowali.
Obładowani kawą, suszonymi owocami i mnóstwem innych rzeczy zaczęliśmy dreptać w stronę hotelu.
Paręset metrów za sklepem zatrzymaliśmy się na chwilę przy Chińczyku który zasnął na trawie, a że oddychał i pachniał alkoholem postanowiliśmy ruszyć dalej.
Razem z nami ruszył inny Chińczyk. Śledził nas krok w krok, zatrzymywał się gdy my się zatrzymywaliśmy, zwalniał gdy my zwalnialiśmy, ale nie sprawiał wrażenia groźnego, jedynie zbyt ciekawskiego.
Nie zwracałem June na Niego uwagi, ale sama Go w końcu zauważyła i zaczęła czuć się nerwowo. Trochę się uspokoiło gdy wyprzedził nas na pasach, ale gdy nagle zatrzymałem się tuż za pasami On też się zatrzymał i zaczął się śmiać. Co rozsierdziło June i zaczęła na Niego krzyczeć. Nie przyniosło to jednak żadnego rezultaty, ale w pobliżu było kolejne przejście dla pieszych, tym razem większe bo prowadzące w kilka stron. Chińczyk ponownie wyprzedził nas na pasach, więc my szybko przeszliśmy na drugą stronę. Stojąc po drugiej stronie, schowani za drzewami widzieliśmy jak rozglądał się skonfudowany tym co się stało.
Pozostałą drogę do hotelu pokonaliśmy szybkim krokiem. Cóż…rok temu nas okradli, w tym roku lepiej było nie ryzykować.
Do Zhengzhou
Do Kunming, czyli stolicy prowincji, dojechaliśmy po raz pierwszym autobusem dziennym i to w dodatku siedzącym. O wiele, wiele szybciej.
Przy wyjeździe z Xishuangbanna, czyli autonomicznej prefektury, zostaliśmy zatrzymani i skontrolowani przez policję. Ot wewnętrzne posterunki graniczne. Kilku chłopaków z autobusu zostało wyjętych, obfotografowanych, Ich rzeczy zostały przeszukane, ale zostali wypuszczeni. Jak to tłumaczył właściciel hotelu w którym się zatrzymaliśmy policja doskonale wie kogo zatrzymać, dlatego Was przepuścili na granicy bez problemu.
W samym Kunming spędziliśmy dwie noce i taka jedna myśl nie potrafiła mnie opuścić ilekroć zbliżaliśmy się do dworca.
Rok temu na tym dworcu zamordowano kilkadziesiąt osób, by temu zapobiec wprowadzono kolejne posterunki na zewnątrz od dworca. Innymi słowy – bo w ogóle wejść na dworzec trzeba swoje odstać w kolejce a potem zostać obszukanym i puścić bagaż przez skaner. A myśl która mnie nie potrafi opuścić – jeżeli rok temu zabili tyle ludzi gdy nie było tych kolejek, to ilu byliby w stanie zabić teraz gdyby przeszli przez te kontrole lub zaczęli atakować w kolejce? To straszna myśl, ale nie potrafiłem się jej pozbyć.
Na dworcu udało nam się wymienić bilety na pociąg jadący jedynie dwadzieścia siedem godzin.
Wychodząc z pociągu w Zhengzhou wyszedł z nami Pan w asyście policji, na głowie miał worek, a policja nie mogła odgonić fotografów.
Tak, policja zawsze wie.