Mieliśmy zaplanowany jeden dzień wolny, głównie żeby nie podróżować codziennie, odpocząć trochę i wchłonąć atmosferę tego kraju.
Dlatego też z rana ruszyliśmy na śniadanie i znaleźliśmy coś co wyglądało na kolorowe baozi, w rzeczywistości okazało się…kolorowymi baozi w stylu Laotańskim. Całkiem przyzwoite i co niesamowicie ciekawe były nadziewane mięsem. Wrażenie niesamowite, bo kolory w ogóle na to nie wskazywały. Nie ma to jak zakłócenia sensoryczne.
Potem przyszła kolej na pierwszą Laotańską kawę. Z tym to w ogóle jest ciekawa sprawa bo kawę do Laosu sprowadzili Francuzi i podobno to właśnie Laotańska kawa jest najlepsza w Azji. Cóż, ta pierwsza smakowała jak lura.
Ruszyliśmy na spacer, po drodze zatrzymując się na obiad w restauracji chińskiej w której tofu wyglądało smakowicie, ale smakowało paskudnie i doprowadziło nas oboje do nieprzeciętnych problemów żołądkowych. Nauczką powinno być nie ufać Chińczykom w Muang Xay, ale oboje tej lekcji nie odrobiliśmy więc odbije się ona czkawką już za parę dni.
W czasie naszego spaceru dotarliśmy do szkoły. A właściwie trzech szkół w jednej: podstawowej, niższej średniej i wyższej średniej.
Przez dość dłuższą chwilę rozmawialiśmy z jednym z uczniów, który powiedział nam że nie mają oni w ogóle wakacji, co przeraziło i mnie i June. Rzeczywistość jest jednak inna, mają wakacje, łącznie mają blisko 20 tygodni wolnych od nauki w roku, czyli bardzo przyzwoicie.
June tak się tam spodobało że zaczęła bawić się z dzieciakami z, prawdopodobnie, podstawówki, co widać o tutaj:
Po tym wszystkim ruszyliśmy dalej. Zjedliśmy kolację i wtedy dotarło do mnie że obojętnie jak będę się starał, jedzenie tutaj będzie po prostu kwaśne. Widać takie mają kubki smakowe i to Im pasuje.
Znaleźliśmy cichą kawiarenkę, gdzie udało się dostać całkiem przyzwoitą kawę z mlekiem, ale tak naprawdę dobrej kawy w Laosie nie skosztujemy, o czym mogę napisać teraz, ale wtedy byłem jeszcze pełen nadziei.