W Mjanma jest zawsze o cztery i pół godziny później niż w Polsce, czyli o półtorej godziny wcześniej niż w Chinach, chociażby z tego powodu łatwo byłoby mi wstać jeszcze przed piątą i wyjść zwiedzać miasto.

Pierwszym punktem było odwiedzenie pagody Sule. Jest podobno starsza od słynniejszej pagody Shwedagon, niby ma dwa i pół tysiąca lat, ale ile w tym prawdy kto to wie.
Jest istotna nie tylko w związku z religią, ale także z powodu swojego położenia, otóż znajduje się w rzeczywistym centrum miasta i to właśnie przy niej zbierali się ludzie w 1988 i w 2007 roku gdy próbowano zmienić ustrój w Mjanmie. Oczywiście oba powstania zostały stłumione, krwawo wręcz, ale o polityce jeszcze przyjdzie czas napisać.

Droga do pagody jest prosta i w gruncie rzeczy ta planowana część Rangun jest równie prosta, trzy szerokie czteropasmowe równoległe do siebie ulice przeznaczone dla samochodów i masa wąskich prostopadłych do których samochody nie mają wstępu.
Samą pagodę widać już z dość daleka w ciągu dnia, a nad ranem, przed wschodem słońca, gdy jest najbardziej oświetlonym budynkiem robi niesamowite wrażenie. Tym bardziej niesamowite że nie tylko wydaje się być światłem które przyciąga ludzi, ale wręcz nim jest, bo większość mijanych ludzi na ulicy kierowała się właśnie w stronę pagody na poranne modlitwy.

Nie to żeby było ich dużo, było ich relatywnie mało jak na sześciomilionowe miasto, ale jednak byli.

Rangun o piątej nad ranem jeszcze śpi i to śpi niezależnie od miejsca czy położenia, widać że to nieludzka godzina.


W świątyni trzeba obowiązkowo zdjąć buty i skarpety, do tego należy zakryć kolana i ramiona, ale do tego byłem przygotowany, także bez zaskoczenia. I prawdę mówiąc bardzo mi się to podoba. Uważam że do świątyń, wszystkich, należy ubierać się skromnie. Aczkolwiek to ściąganie butów i skarpet uznaję za przesadę, zwłaszcza że wszystkie świątynie buddyjskie są w Mjanmie w większości otwarte i pełne, ale po prostu pełne ptaków. A co to oznacza pisać nie muszę.

Chodziłem po tej pagodzie przez parędziesiąt minut chłonąc jej atmosferę i to czekanie na wschód słońca wśród śpiewów i modlitw ludzi było czymś niezwykłym. Czuć było taką atmosferę duchową. Co ciekawe, ludzie modlili się do różnych obrazów/posągów Buddy. Kobiety, które mijałem na ulicy, modlił się w innym miejscu niż mężczyźni. Nie dlatego że w świątyniach istnieje jakiś podział, po prostu widać wierzy się tam że konkretny posąg odpowiada na konkretne prośby, pewnie coś jak w chrześcijaństwie z patronami konkretnych zawodów.

Obszedłem świątynię dwa razy, wyszedłem, zostałem jeszcze poproszony o dobrowolną ofiarę za przypilnowanie butów (chociaż gdy chciałem je zostawić przy wejściu zostałem poproszony by je przynieść, czyli de facto zostałem naciągnięty), rozejrzałem się po okolicy i mnie zszokowało.


Na przeciwko pagody znajduje się meczet, a kawałek dalej kościół protestancki. I tak sobie te trzy świątynie, trzech różnych wiar stoją przy sobie, nikt nikomu do gardeł nie skacze.

Ruszyłem szukać śniadania i już po chwili znalazłem znane z Chin youtiao, także nie pozostało mi nic innego jak zapytać szefa czy mówi po chińsku. Nie mówił. Czyli Chiński wymysł dotarł, w końcu to dzielnica chińska, ale język nie. Język został angielski. I to mnie zszokowało, że nawet taki zwykły człowiek sprzedający takie małe coś potrafi mi po angielsku powiedzieć ile mam mu zapłacić.


Powoli ruszyłem w drogę powrotną, ale tym razem wybrałem inną drogę, w końcu wypadałoby znaleźć coś do jedzenia, a że po drodze nie było widać niczego konkretnego to trzeba było się trochę dalej przespacerować.


I już po kilku chwilach znalazłem to co znaleźć w Mjanmie chciałem – zarośnięte kolonialne budynki. Z jakiegoś powodu wyobrażałem sobie że Rangun będzie miastem pochłoniętym przez dżunglę, przynajmniej po części i wiele się nie pomyliłem. Owszem, nie było dżungli, ale jednak roślinność była wszędzie, budynki jej absolutnie nie przeszkadzały. Mieszkać w takim miejscu sobie nie wyobrażam, ale zobaczyć na żywo to było dla mnie nie lada przeżycie.
Paręset metrów od tych trzech świątyni znajdowała się kolejna, tym razem dla wyznawców hinduizmu. I tak oto zrobiło się nam kilka świątyń dla czterech różnych religii w promieniu jednego kilometra. Kilka świątyń, bo meczety były dwa albo i trzy nawet, a jeszcze niedaleko znajdowała się świątynia dla wyznawców chińskiego buddyzmu, czyli misz masz totalny.


W końcu, w końcu udało mi się znaleźć coś do jedzenia, ale jak widać poniżej nie było to nic nadzwyczajnego, ot zimny makaron z kurczakiem. O jedzeniu zresztą dużo pisać nie będę, bo nie za bardzo jest o czym, nie wywarło ono na mnie żadnego wrażenia, po prostu było obecne.

Chodząc po Rangun dociera do mnie dlaczego jest tam aż tyle gołębi. Bo ludzie rzucają im kukurydzę. Początkowo myślałem że ta kukurydza sprzedawana na ulicy to jakaś miejscowa przekąska, w końcu czemu nie, ale gdy zobaczyłem pierwszą osobę kupującą ją i rzucającą ptakom zrozumiałem że to właśnie na tym polega.

Wróciłem do hostelu, zabrałem plecak i ruszyłem na spacer po mieście. W pobliżu nadbrzeża znalazł mnie George. George miał akurat wolne bo była niedziela i wyrwał się z domu od swojej żony i dwójki dzieci. Uwielbia grać w piłkę i oczywiście wie kto to Lewandowski. Pomógł mi znaleźć pocztę, która oczywiście była zamknięta, bo Mjanma to nie Chiny i tutaj nie wszystko musi być otwarte siedem dni w tygodniu.
Gadaliśmy z Georgem o piłce, o rodzinie i tak ot słowa do słowa wyłonił się plan żeby popłynąć na drugą stronę rzeki zobaczyć świątynię z wężami. Ruszyliśmy na nadbrzeże i gdzieś tam zapaliła mi się lampka, ale ją zignorowałem, w końcu to Mjanma, kraj w miarę bezpieczny, w większości buddyjski, a George i zaprosił mnie na kawę i za busa na nadbrzeże zapłacił. Zanim weszliśmy do łódki by popłynąć na druga stronę zapytałem jednak ile ta łódka będzie kosztować i okazało się że ma być to 17000 kyatów, czyli 15 dolarów. Za dużo. George zaoferował że zapłaci 5, a ja tylko 10, ale mnie już w tej łódce nie było.
Jego chwilę później już też nie i byliśmy na barce przewożącej samochody. Barka to tylko 2000 kyatów od obcokrajowca.
Na drugiej stronie wynajęliśmy dwa trójkołowe rowery, no dobrze, ja wynająłem i pojechaliśmy do bambusowej wioski, która została zniszczona 8 lat temu przez tajfun. To znaczy, teraz już jest odbudowana, przynajmniej o tyle o ile.
Oczywiście z powodu tej wtopy z łódką lampka zaczęła świecić ostrzegawczo, ale uznałem że pociągnę to dalej bo ani przez moment nie czułem że jestem w niebezpieczeństwie. Prawdę mówiąc bardziej zagrożony czułem się w Chinach gdy ktoś nieznajomy podwoził mnie samochodem.
A skoro się świeciła to zrezygnowałem ze świątyni z wężami i siedemnastu kilometrów pól ryżowych, a zostałem jedynie przy wiosce chatek bambusowych.



Gdy już w końcu tam dojechaliśmy pojawiły się trzy dziewczynki. A gdy zrobiłem im zdjęcie, zaczęły skakać i biegać i śmiać się jeszcze mocniej, jeszcze bardziej, gdy zobaczyły swoje twarze w aparacie to zaczęły pozować całą trójką. I wtedy dotarło do mnie że chociaż i tak zostałem zrobiony na parę dolarów to ten moment był tego w pełni wart.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. Po parunastu minutach zatrzymaliśmy się przy sklepie z ryżem. George opowiadał o tym że ten sklep to bardziej spółdzielnia rozdzielająca ryż między okoliczne wioski. Ludzie mogą tutaj kupić ryż, który zostanie rozdzielony między potrzebujące rodziny. No cóż, szczytny cel, tylko całego worku ryżu nie kupię, więc tłumaczę jak dziecku, że Polska to nie Szkocja, ani Niemcy, ani Holandia, nas normalnie nie stać na wydanie 60 dolarów by kupić worek ryżu (swoją drogą strasznie drogi ten ryż jak na jednego z głównych światowych producentów). Ostatecznie kupiłem 10 kilogramów.

Wróciliśmy na nadbrzeże i George mówi wiesz, byłem dzisiaj twoim przewodnikiem, może bym coś dostał i tylko te trzy uśmiechnięte dziewczynki uratowały jego skórę. A potem poczułem się już jak ostatni frajer gdy powiedział a może jeszcze tysiąc?
Stojąc w kolejce na prom odezwała się do mnie kobieta może ci jakoś pomóc? Ale po dwóch dniach, w ciągu których dwa razy byłem chodzącym portfelem wolałem już dmuchać na zimne i odpowiedzieć jedynie nie, dziękuję.
Nie mam nic przeciwko byciu chodzącym portfelem, jest to całkiem normalne że w krajach rozwijających się traktuje się w ten sposób każdego obcego. Jedna rzecz mnie jednak uderza – chciwość, bo o ile można chcieć od kogoś wyciągnąć pieniądze, to jednak powinny być jakieś granice przyzwoitości.
Po wydostaniu się z powrotem do miasta zjadłem obiad, o którym ponownie nie mogę nic napisać, bo nie pozostawił po sobie niczego.

To co uderza to mnogość małych, jednoosobowych restauracji, problem jest taki że one wszystkie serwują dokładnie to samo: albo trzy rodzaje makaronu na zimno, albo jakieś produkty mięsne gotowane w zupie, no i te wszechobecne naleśniki które akurat były przyzwoite.
Uderza to bardziej niż w Chinach i jestem pewny że przyjęłoby się tutaj bez problemu.


Wszechobecna jest także piłka kopana przez dzieciaki, niekiedy kopią na chodniku przy czteropasmowej ulicy, a niekiedy gdzie indziej, boisk za bardzo nie ma, a gdy chce się zostać nowym Ronaldo, Messim, Lewandowskim to trzeba gdzieś trenować.

Wieczorem pojechałem na dworzec autobusowy i gdy taksówkarz odpowiedział zdziwionym alejkum salam na moje salam alejkum wiedziałem że mnie nie oszuka. Tylko taki dialog przytoczę:
Jesteś muzułmanem?
Nie.
Żydem?! Nie, nie jesteś żydem.
Nie, chrześcijaninem.
Ach.
Dworzec autobusowy jest określeniem przyzwoitym, ale oni nie oddaje tego co to było. To była wioska autobusowa. Kilkanaście, o ile nie kilkadziesiąt firm z których każda miała swoją własną siedzibę z poczekalnią, ubikacją, prysznicem i telewizorem, do tego sklepy i już sobie możecie zacząć wyobrażać ile tam było ludzi.

Wszyscy mówili po angielsku, lepiej lub gorzej, ale cała obsługa na moim przystanku mówiła po angielsku, było to po prostu niesamowite, wspaniała odmiana od Chin w których porozumieć można się jedynie po chińsku, a i to nierzadko z problemami.

Po 20 ruszyliśmy w drogę, a półtorej godziny później zameldowaliśmy się w Sławnej restauracji. Sławnej chyba dlatego że wszystkie autobusy kursujące na północ od Rangun tam właśnie się zatrzymują.

Lekcja z dnia drugiego – zawsze trzeba mieć się na baczności