Przed świtem autobus dotarł do Bagan. Ludzie powoli wyłaniają się z autobusu, a wokół już roi się od taksówkarzy chcących ich naciągnąć pomimo wiszącej tabeli z cennikiem. W końcu tak wcześnie rano trzeba zapłacić więcej. O tej porze mało kto kieruje się tam gdzie ja czyli do starego Bagan, większość chce się rozłożyć w nowym Bagan, lub innej miejscowości obok.
Zmartwiłoby mnie to bardzo gdyby nie to że właśnie wypłynęły mi dwa kamyczki z rany. A tak chyba litanią przekleństw obudziłem pielęgniarkę która rany w Chinach nie wyczyściła. Nie wyjęła wszystkich, wręcz żadnych kamieni z rany, po prostu ją zdezynfekowała i zakleiła. Nie przyglądałem się temu dokładnie, nie pomyślałem nawet że mogą być tam jeszcze kamienie (tego dnia wyszły dwa małe, dwa dni później wypłyną jeszcze dwa kolejne wielkości ziarnka piasku i na tym się skończy), więc nie oponowałem gdy mi to zasypała proszkiem. Oponowałem jedynie gdy chcieli mi tę ranę zaszyć. Wyobraźnię mam dobrą więc nie chcę sobie wyobrażać co by się stało gdybym się zgodził. Nie byłoby już tak lekko i przyjemnie.
Tylu przekleństw co rzuciłem na tym dworcu autobusowym na tę kobietę to nie rzuciłem od pierwszego wyjazdu z Xuzhou kiedy to Lydia powiedziała mi żebym pojechał na inny dworzec kolejowy.
Podobno człowiek musi przejść przez wiele by poznać kim naprawdę jest. Na mojej drodze znalazł się dzień w którym czeka mnie wyciskanie ropy z rany.
Bez piosenki na ustach zaproponowałem taksówkarzowi 5000 kyatów za transport do starego Bagan, do tego stopnia nie był zadowolony że szybko się oddalił.
Nie pozostało mi nic innego jak ruszyć przed siebie. Pięćset metrów później znalazłem pana na motorze.
– You go where?
– Old Bagan.
– Far. I take you.
– How much?
– 5000. Okay?
– Okay.
– Okay?
– Okay.
– We go.
I pojechaliśmy na motorze. Zawiózł mnie aż pod mury starego Bagan.
A potem zaczęło padać. Nie, padać to złe słowo. Zaczęło lać. Wtedy właśnie schowałem się pod daszkiem przy stupie wraz z innym mieszkańcem Mjanmy.
On zdjął sandały i siedział, a ja próbowałem zakryć aparat workiem by nie zamókł. Gdy w końcu to mi się udało dotarły do mnie dźwięki dochodzące z pobliskiego zakonu. Chwilę potem po drodze przebiegło kilku przyszłych mnichów.
Wtedy uderzyło mnie to jak kilkumetrowa fala – Bagan był stolicą państwa i chociaż religią panującą był buddyzm to było kilka sekt buddyzmu, do tego mieszkali tam wyznawcy hinduizmu, oraz wyznawcy rdzennego Nat. Ludzie przybywali tam z cesarstwa Khmerów, Sri Lanki czy Indii, a jednak ani wyznawcy, ani przywódcy religijni ze sobą nie walczyli. Wszyscy żyli w pokoju. Świadomość tego wraz z rozbrzmiewającą modlitwą w tle wypełniły mnie czymś co było większe ode mnie, przez moment czułem że jestem naprawdę blisko czegoś istotnego.
I padać przestało.
Tyle z mojego duchowego oświecania.
Niezrażony ruszyłem przed siebie, odwiedziłem dwie stupy i jedną świątynię. Zaraz potem obiecałem sobie że nie będę więcej świątyń odwiedzał. Ściąganie butów, skarpet i chodzenie po śliskich, opaćkanych przez ptaki kamieniach, nie jest czymś co chciałbym robić w czasie deszczu. Pochodziłem, pochodziłem i zgłodniały zawróciłem. Oczywiście pod świątynią nie było niczego do jedzenia z wyjątkiem jakichś pustych kalorii a ja przecież nawet śniadania nie zjadłem. Przyszło mi wrócić się aż za mury, aż do miejsca gdzie byłem bliżej czegoś istotnego.
Na moje szczęście jedna z restauracji była już otwarta i udało mi się zjeść makaron na zimno z jakimś tam kurczakiem i orzeszkami. Nie było to może śniadanie mistrzów, ale trzeba sobie jakoś radzić.
A potem ruszyłem znowu.
Wyczytałem gdzieś że niezależnie od tego ile człowiek sobie dni zaplanuje by zobaczyć Bagan to musi dodać jeszcze jeden. Myślę że jest w tym sporo prawdy o ile chce się zobaczyć wszystko.
Ponad trzy tysiące obiektów, świątyń, stup, pagód, po prostu masa, masa i jeszcze raz masa rzeczy do obejrzenia. Także zwiedzając Bagan można obrać dwie drogi – zobaczyć wszystko/prawie wszystko ale spędzić tam kilka dni i/lub wynająć przewodnika, albo pozwolić sobie się zgubić i dać się zaskakiwać coraz to nowszymi doświadczeniami.
Wybrałem opcję drugą.
Oczywiście nie była to opcja miła, łatwa i przyjemna bo po deszczu drogi były zabłocone do tego stopnia że czasami zapadłem się w błoto i czułem się niczym iron man mający buty z ołowiu.
Tylko tak naprawdę to nie ma znaczenia, tak jak nie ma znaczenia to że musiałem się zatrzymywać co parę godzin by zdjąć plaster, wycisnąć ropę, przemyć ranę i założyć nowy plaster.
Nie ma znaczenia to że byłem nagabywany przez miejscowego malarza by od niego kupić obraz (aż zatęskniłem za Laosem, gdzie sprzedawcom jakby nie zależało na sprzedawaniu, a jedynie prowadzili swoje kramiki w ramach hobby) i to do tego stopnia że męczył mnie nawet gdy już sobie od niego poszedłem.
To wszystko nie miało absolutnie żadnego znaczenia bo możliwość doświadczenia tych świątyń, pobytu w miejscu z którego nie został nic, absolutnie nic oprócz miejsc kultu, było czymś czego nie przeżyłem wcześniej. Podobnie czułem się oglądając muzeum armii terakotowej, ale to było zupełnie inne doświadczenie, tam byłem przyciśnięty ogromem historii, a w Bagan…
Łatwo byłoby napisać że było to niesamowite.
Oto przede mną stoi tysiąc lat historii. Miasto opuszczane stopniowo w wyniku najazdu Mongołów na kraj. Na kraj, nie na samo miasto, aż tak daleko wojska mongolskie nigdy nie dotarły (chociaż kto tam wie). W ciągu kilkudziesięciu lat z miasta w którym mieszkało kilkadziesiąt, a może kilkaset tysięcy ludzi, pozostała wioska. Nic więcej.
Nie potrafię uwierzyć w tę historię. Przecież przez następnych pięć stuleci ludzie pielgrzymowali do tego miasta, dalej pielgrzymują, ale ono nigdy nie odzyskało na znaczeniu.
Może choroba? Plaga? Klątwa? Już nigdy się nie dowiemy, nikt tej zagadki nie rozwikła.
Teraz nie ma tam nic z wyjątkiem świątyń, stup i zakonów. Kilka chatek, drogi dla turystów i drzewa…nawet teraz ludzie się tam nie osiedlają, wybierają nowe Bagan, albo Nyang-U.
Także to wszystko siedzi w mojej głowie a ja ciągle spaceruję, ciągle łykam tę historię niczym zgłodniały pelikan.
Podobno Bagan nie jest wpisane na listę kulturowych zabytków UNESCO bo nie określono dokładnie jego rozmiarów. No tak, dokładne wyznaczenie granic jest troszkę trudne bo my mówimy o całym mieście w którym mieszkało powiedzmy dwieście tysięcy ludzi. Także ciężko to określić. Te grobowce koreańskie na granicy z Chinami też pewnie było ciężko umiejscowić, a jednak na liście się znalazły.
Może i dobrze że wpisane nie jest bo wtedy turystów byłoby jeszcze więcej? Chociaż to miejsce jest tak olbrzymie że i tak niełatwo byłoby je wypełnić.
Po kilku godzinach spędzonych między tą całą historią wydostałem się na drogą, znalazłem aptekę, kupiłem jodynę i w końcu mogłem zacząć czyścić ranę czymś innym niż alkoholem. Przespacerowałem się do Nyang-U gdzie znalazłem pocztę, a po kolacji ruszyłem w drogę powrotną.
Pieszą, do momentu gdy zagadał do mnie motocyklista (oczywiście po angielsku):
– Gdzie idziesz?
– Na dworzec autobusowy.
– To daleko.
– Spokojnie dojdę, mam czas.
– Bardzo daleko, zmęczysz się.
– Dobra, dobra. Ile?
– Nie, nie. Rząd nam nie pozwala przewozić turystów na motorach.
– Tak? No to nic, do widzenia.
– Do widzenia.
Przeszedłem kawałek dalej i krzyczy do mnie kobieta (oczywiście po angielsku):
– Gdzie idziesz?
– Na dworzec autobusowy.
– To daleko.
– Spokojnie dojdę, mam czas.
– Wynajmij skuter!
– Ile?
– 5000!
– Nie, dziękuję.
– 3000!
– Naprawdę dziękuję.
Ruszam przed siebie.
– 1500! Pomyliłam się! Mój angielski jest taki sobie!
– 1500?
– Tak!
– Okej.
I tak zostałem zawieziony na skuterze na dworzec autobusowy, a pół drogi jechała przed nami policja.
Czyli prawo prawem ale wszystko jest do obejścia.
Możecie się domyślać jak czułem się po dwóch dniach chodzenia z plecakiem w trzydziestostopniowym upale. Pot się leje, ręce się pięknie opalają, ale jednak pewien dyskomfort powstaje. Wspominałem już o tym że każda firma przewozowa ma w swojej siedzibie prysznic. Mało osób z nich korzysta, co nie jest jakimś zaskoczeniem bo, przykładowo, prysznic mojej firmy w Rangun to była zwykła beczka pełna wody i plastikowy rondelek. W Bagan, jak widać poniżej, był to już prysznic. Wzbraniałem się przed tym, ale gdy dotarło do mnie że spędziłem już dwa dni na słońcu, z czego jeden dzień dodatkowo wyciskałem ropę z rany to powiedziałem sobie a w dupie tam i wziąłem prysznic. Absolutnie niczym nie różniło się to od brania prysznicu gdziekolwiek indziej, no może z tą różnicą że trzeba było zostawić cały dobytek pod okiem innych pasażerów. Jednak to jak się czułem gdy zmyłem z siebie te dwa dni, gdy ubrałem świeżą bieliznę i czyste ubranie w pełni zrównoważyło chwilowe rozstanie się z dobrami materialnymi.
Lekcja z dnia trzeciego – czasem trzeba odrzucić swoje przyzwyczajenia.