Zacząłem go od wizyty, przypadkowej bo chociaż miasto zwiedzałem trzy dni to zawsze szukałem nowych dróg, ścieżek i parę razy musiałem używać google maps by odnaleźć drogę, na porannym targu. Targi poranne to takie cuda w Azji które pojawiają się rano i znikają po paru godzinach. Są też targi wieczorne, ale one pojawiają się wieczorami i najczęściej w zupełnie innym miejscu. W końcu kto by chciał kupować w tym samym miejscu dwa razy w ciągu tego samego dnia, prawda?
Targ który znalazłem składał się z dwóch równoległych do siebie ulic Jedna była w całości wypełniona mięsem, a druga…no cóż, druga była wypełniona wszystkim co mięsem nie jest a w dalszym ciągu jest zdatne do spożycia, czyli rybami, warzywami i przyprawami. Właśnie ten targ uświadomił mi dlaczego to jedzenie było takie nudne – chociaż wypełnione handlarzami były dwie ulice to jednak wszyscy sprzedawali to samo. Pomidory, czosnek, marchewka, seler, cebula…i tak w kółko. Ze stoiska na stoisko może różniło się to tym że czasem zamiast selera pojawiła się kapusta i okazjonalnie doszedł ogórek, ale oprócz tego różnic zbyt wiele nie było.
Także jak tu jedzenie ma być różnorodne i bogate w smak skoro wszyscy sprzedają dokładnie to samo, a papryczek jest tutaj jak na lekarstwo.
Rozjaśniło się. Tak jak to się rozjaśnia w Azji – nagle, bez okresu przejściowego kiedy to człowiek zastanawia się czy jeszcze jest noc, czy może już dzień, kiedy leniwie wygląda spod kołdry przez okno i nie do końca ufa swoim zmysłom i spogląda na zegarek.
Wtedy zobaczyłem tego pana poniżej.
Nie wiem czy to faktycznie gazeta bliższa partii demokratycznej, ale było to dla mnie o tyle niecodzienne że poprosiłem go o zdjęcie.
Niecodzienne, bo przecież demokracja nie jest czymś co ci faktycznie sprawujący władzę chcą, wręcz przeciwnie. Jednak domyślam się, że pozory muszą sprawiać by nie stracić pieniędzy wysyłanych w ramach pomocy humanitarnej.
Na śniadanie chciałem coś lekkiego, ale wyszła zupa z kurczakiem. Nawet gdy potrafisz przeczytać menu, jeżeli nazwa potrawy nic ci nie powie to możesz skończyć z czymś takim na śniadanie.
A dalej było podobnie jak dzień wcześniej – długi spacer, przystanki na kawę, w tym najlepsza kawa jaką piłem bo pierwszy raz nie był to instant, tylko coś w czym pływały fusy i tym przesłodkim mlekiem skondensowanym.
Naprawdę czegoś takiego brakuje mi w Chinach, takiego miejsca gdzie można usiąść między tambylcami i chłonąć atmosferę miejsca. W Laosie można to zrobić w każdej restauracji, w Mjanmie podobnie, lub napić się kawy, a w Chinach…no cóż, nie ma za bardzo gdzie.
Dotarłem, przypadkiem, na nadbrzeże i spotkałem tam znajomego z dnia drugiego – George’a. Tym razem nagabywał dziewczynę która ewidentnie nie była miejscowa. Nie wiem czy słusznie, czy nie, ale podszedłem do nich i powiedziałem dziewczynie żeby na niego uważała bo jemu zależy tylko na pieniądzach. W końcu George miał pracować od poniedziałku do piątku jako malarz, a tutaj w samym środku tygodnia przechadzał się w południe po nabrzeżu. Dziewczyna tylko się uśmiechnęła, ale George zniknął nagle.
Parę minut później zaczepił mnie inny mieszkaniec Mjanmy. Z dokładnie taką samą śpiewką jak George. Też zaczął opowiadać o świątyni, polach i wiosce. Wtedy coś we mnie pękło i chociaż głosu nie podniosłem to powiedziałem mu żeby się ode mnie oddalił bo jest złym człowiekiem. Widząc moją reakcję oddalił się bardzo szybko.
Nie zraziło mnie to jednak, wręcz podbudowało, kontynuowałem więc swój spacer w nowym miejscu i doczłapałem do starego budynku, tego ze zdjęcia poniżej konkretnie.
To jest dla mnie Mjanmar, kraj pochłonięty przez roślinność. Wystarczy że kilkadziesiąt lat nic się w budynku, z cegły, nie dzieje a już go roślinność pochłania. W ogóle nie dziwi mnie że z Bagan zostały tylko świątynie, bo przecież o nie ktoś dbał, do nich ludzie pielgrzymowali, a cała reszta zniknęła. W końcu kto by się przejmował jakimiś tam budynkami mieszkalnymi. Budynki mieszkalne to pewnie i tak zbyt duże słowo bo najpewniej były to chatki zrobione z drewna i same się rozłożyły przez tych kilkaset lat.
Robiłem zdjęcia i nagle ktoś klepnął mi butelkę z wodą którą trzymałem w tylnej kieszeni spodni. Jakiś mężczyzna wyglądający na bezdomnego postanowił się widać zabawić moim kosztem. No cóż, chociaż ją tylko klepnął to i tak się z nią pożegnałem. I tak musiałem kupić nową.
W porze obiadu znalazłem się w pobliżu restauracji indyjskiej, ale było to kolejne danie z kategorii panie to smaku nie ma nawet gdy jadłem warzywa na zmianę z ostrą przyprawą. Nie wiedziałem wtedy czy to moje kubki smakowe zostały już tak zniszczone przez ostre jedzenie czy też może kuchnia w Mjanmie jest tak mało wyrazista. Na odpowiedź przyszło mi czekać aż do przylotu do Hong Kongu, gdzie okazało się że kubki smakowe jeszcze są w porządku.
Mjanmar jest krajem skrajności. Z jednej strony mamy ludzi którzy uznają że w porządku jest zarobić na tobie pół dolara chociaż rozmawialiście o rodzinie, pokazywaliście zdjęcia, bo tych pieniędzy potrzebują, a z drugiej mamy zakorkowane czteropasmowe drogi bo jest tyle samochodów. Z jednej strony mamy stare, kolonialne, zarośnięte zieleniną budynki, a z drugiej plac budowy nowego hotelu Sheraton. Mamy dzieciaki siedzące na ulicy i sprzedającego kukurydzę w kubkach by chociaż trochę pomóc rodzinie. Nie da się nie zauważyć mężczyzn i chłopców noszących tradycyjne longyi, ale nie można nie zauważyć masy chłopaków i dziewczyn z tatuażami, szalonymi fryzurami i koszulkami firmowanymi przez zespoły grające punk czy metal.
Poniżej jedna z tych skrajności. Brat i siostra bawią się na ulicy, brat nie ma nawet na sobie spodni, jedynie długą koszulę. A za nimi siedzą dzieci które zaraz do domów odwiezie autobus bo zajęcia w ich prywatnej szkole właśnie się skończyły.
Tak spacerując zdałem sobie sprawę że coś jest nie tak z moim żołądkiem, nie było to na szczęście nic poważnego, ale jednak poczułem że muszę udać się do toalety. A żadnej w pobliżu nie było. Na szczęście zauważyłem komisariat.
How can we help you? Wypisane na murze, więc uznałem że niby czemu nie i poszedłem się zapytać o toaletę.
Policjant początkowo mnie nie zrozumiał, chociaż po angielsku mówił, ale wystarczyło pokazać słowo w słowniku i od razu ruszył do akcji. Już po chwili miał w swoich rękach klucz i prowadził mnie do wygódki zamkniętej na kłódkę.
Wygódka, połączona z prysznicem, miejsce jak miejsce, nic specjalnego. Gdy w końcu wyszedłem i oddałem klucz od razu kilku policjantów do mnie podeszło i zaczęło pytać czy wszystko w porządku, czy umyłem ręce, oraz czy umyłem ręce mydłem. Co było bardzo miłe.
A potem, chyba oficer bo jako jedyny nie miał munduru, widząc mój aparat zapytał czy robiłem zdjęcia i poprosił bym pokazał co fotografowałem. Oczywiście niczemu zdjęć nie robiłem, bo toaleta to toaleta, co tam może być ciekawego (no chyba że to przystanek autobusowy w rodzinnym mieście June i sika się do wiader), więc podziękował i mogłem iść.
Nie było to nic strasznego, w końcu na całym świecie jest zakaz robienia zdjęć posterunków policji, w dodatku ani przez moment nie czułem że wywierają na mnie jakąś presją czy traktują jako potencjalne zagrożenie, ale jednak zdjęcia zobaczyć chcieli.
I tak mijał mi ostatni dzień w Rangun. Pana z dnia poprzedniego nie zastałem tym razem w kawiarni, ale kawę i tak wypiłem.
Szukałem za to kolacji. O ile śniadania i obiady nie były problemem, o tyle kolacje to trochę inne wyzwanie, bo jednak na kolację za dużo jeść nie lubię. Coś jednak zjeść trzeba. Snułem się więc po Rangun przez godzinę, znalazłem restaurację tajlandzką którą traktowałem jako ostateczność, ale po tym jak jedyny napotkany sprzedawca jedzenia ulicznego miał mi do zaoferowania jedynie uśmiech zdecydowałem się tam zajrzeć. Siedziała tam kobieta o białym kolorze skóry i nikt inny co było dla mnie równoznaczne z tym by szukać dalej.
Zauważyłem jak z pewnego miejsca wychodzi ktoś z pudełkami z jedzeniem. Kilkoma pudełkami. Dlatego też poszedłem tam i po chwili podszedł do mnie ktoś kto mówił po angielsku.
– Czy to restauracja?
– Tak, ale mamy tylko kurczaka z ryżem i lody.
– Lody?
– Tak, domowej roboty lody. Może spróbujesz?
– No jasne.
Były przepyszne, zamiast cukru użyto kokosa by je osłodzić, do tego dodatki z tapioki (zapewne) i było to świetne. Nie tyle lody, chociaż i one były przyzwoite, ale fakt znalezienia lodów domowej roboty ot tak wchodząc do pierwszego lepszego sklepu
Kolację ostatecznie zjadłem w tym samym miejscu co śniadanie czyli zrobiła mi się taka żywieniowa klamra.
Lekcja z dnia piątego – czasem znajdujemy to czego nie szukaliśmy