Pierwsze sto kilometrów za jednym zamachem na rowerze. Skłamałbym mówiąc że było lekko, ale to raczej kwestia ułożenia siodełka (muszę je przesunąć do tyłu) i tego że…no cóż…siodełko do najbardziej miękkich nie należy. Fizycznie jednak nie było większych problemów. Momentami trzeba było jedynie podnieść ręce bo one były najbardziej zmęczone, ale nogi dawały radę. Takim spokojnym tempem to jednak nie ma źle, bo gdy czasem jeżdżę szybciej to moment zejścia z roweru jest tragiczny. Z chodzeniem nie mam problemu, ale uda potrzebują chwili by się przestawić do pozycji pionowej. Psychicznie również nie było tragedii. Gdzieś tak na 66-ym miałem myśl ‘a może nie zrobimy dzisiaj setki tylko 50 mil?’, ale potem zjechałem z tej górki i mi przeszło. Od tamtego momentu nie miałem już żadnych wątpliwości że dzisiaj zrobię tę setkę.
Jechałem w stronę Pizhou, czyli miejscowości rodzinnej Lydii, ale potem zawróciłem bo nie miałem pewności czy sobie poradzę z tym dystansem. Może podejmę się tej trasy w jakiś weekend bo widzę że radę dałbym bez większych problemów.
Po drodze zakręciłem skuszony informacją o parku i polu truskawek.
Do parku nie dojechałem, bo chyba trzeba jeszcze gdzieś skręcić a nie było już innych drogowskazów, za to pola truskawek…
Po obu stronach drogi ciągnęły się na jakieś 100 metrów w głąb i tak przez kilometr – półtora. W sumie to fajna sprawa, bo z tego co zrozumiałem można też samemu przyjść i sobie nazbierać, a jak ktoś jest leniwy, lub niecierpliwy to może sobie zakupić. Ja fanem truskawek nie jestem więc zrezygnowałem. Zawróciłem gdy zaczynało się kolejne pole i wróciłem na pierwotną trasę.
Dzięki niej dojechałem do wioski w której było całe mnóstwo zakładów kamieniarskich i ludzi zajmowali się przygotowaniem różnej maści posągów, rzeźb, dachów, mostów, drzwi, nagrobków, słowem wszystkich rzeźb które widzicie na zdjęciach i nie tylko.
Ten znak oficjalnie poinformował mnie że opuszczam teren ‘gminy’ Jiawang i wjeżdżam do ‘gminy’ Pizhou:
A kawałek dalej, jak już pisałem, zawróciłem.
Zastanawiam się czy jutro nie pojechać znowu w tamtym kierunku i odbić w stronę miast bo na zdjęciach z satelity wydaje się być intrygujące (ach google…). Czemu nie.
Ach…przejechałem też przez most nad rzeką po której płynęły barki, co wyglądało niezwykle.
Przejeźdzając między polami robiłem zdjęcia ludziom zbierającym coś co pachniało jak…no właśnie nie potrafię skojarzyć zapachu, taki bardzo ostry, ale co to było…
W każdym razie wyglądali jak żywcem wyjęci z filmów amerykańskich pokazujących rolników pracujących na polach w Azji.
Z tą różnicą że mieli przenośne radia z których leciała muzyka.
Pod koniec czułem już tę przyjemną pustkę w brzuchu która pojawia się po dobrym wysiłku, ale chińskie gruszki są niezawodne w zwalczaniu tej sytuacji. A zjadłem tylko gruszkę i jabłko, czyli naprawdę niewiele jak na ponad cztery godziny jazdy.
Czułem się dzisiaj leniwie więc zamiast przygotowywać obiad samemu pojechałem do obwoźnego Pana, którego dzisiaj zastępowała żona i kupiłem tofu oraz rybki:
Także pierwsza setka została zaliczona, teraz trzeba zrobić ‘century’ czyli 100 mil w 12 godzin. Ani czas, ani trasa nie są tutaj takim problemem jak trasa. Muszę w końcu kupić przenośną pompkę, bo mam zestaw do łatania, ale pompki ciągle nie…