Setka

IMG_2916

Pierwsze sto kilometrów za jednym zamachem na rowerze.  Skłamałbym mówiąc że było lekko, ale to raczej kwestia ułożenia siodełka (muszę je przesunąć do tyłu) i tego że…no cóż…siodełko do najbardziej miękkich nie należy. Fizycznie jednak nie było większych problemów. Momentami trzeba było jedynie podnieść ręce bo one były najbardziej zmęczone, ale nogi dawały radę. Takim spokojnym tempem to jednak nie ma źle, bo gdy czasem jeżdżę szybciej to moment zejścia z roweru jest tragiczny. Z chodzeniem nie mam problemu, ale uda potrzebują chwili by się przestawić do pozycji pionowej. Psychicznie również nie było tragedii. Gdzieś tak na 66-ym miałem myśl ‘a może nie zrobimy dzisiaj setki tylko 50 mil?’, ale potem zjechałem z tej górki i mi przeszło. Od tamtego momentu nie miałem już żadnych wątpliwości że dzisiaj zrobię tę setkę.
Jechałem w stronę Pizhou, czyli miejscowości rodzinnej Lydii, ale potem zawróciłem bo nie miałem pewności czy sobie poradzę z tym dystansem. Może podejmę się tej trasy w jakiś weekend bo widzę że radę dałbym bez większych problemów.
Po drodze zakręciłem skuszony informacją o parku i polu truskawek.

IMG_2871

Do parku nie dojechałem, bo chyba trzeba jeszcze gdzieś skręcić a nie było już innych drogowskazów, za to pola truskawek…

IMG_2949

Po obu stronach drogi ciągnęły się na jakieś 100 metrów w głąb i tak przez kilometr – półtora. W sumie to fajna sprawa, bo z tego co zrozumiałem można też samemu przyjść i sobie nazbierać, a jak ktoś jest leniwy, lub niecierpliwy to może sobie zakupić. Ja fanem truskawek nie jestem więc zrezygnowałem. Zawróciłem gdy zaczynało się kolejne pole i wróciłem na pierwotną trasę.

IMG_2947

Dzięki niej dojechałem do wioski w której było całe mnóstwo zakładów kamieniarskich i ludzi zajmowali się przygotowaniem różnej maści posągów, rzeźb, dachów, mostów, drzwi, nagrobków, słowem wszystkich rzeźb które widzicie na zdjęciach i nie tylko.

IMG_2979

Ten znak oficjalnie poinformował mnie że opuszczam teren ‘gminy’ Jiawang i wjeżdżam do ‘gminy’ Pizhou:

IMG_2976

A kawałek dalej, jak już pisałem, zawróciłem.

Zastanawiam się czy jutro nie pojechać znowu w tamtym kierunku i odbić w stronę miast bo na zdjęciach z satelity wydaje się być intrygujące (ach google…). Czemu nie.

IMG_2959
Pole wokół grobu.

Ach…przejechałem też przez most nad rzeką po której płynęły barki, co wyglądało niezwykle.

IMG_2929

Przejeźdzając między polami robiłem zdjęcia ludziom zbierającym coś co pachniało jak…no właśnie nie potrafię skojarzyć zapachu, taki bardzo ostry, ale co to było…

IMG_2933

W każdym razie wyglądali jak żywcem wyjęci z filmów amerykańskich pokazujących rolników pracujących na polach w Azji.

IMG_2925

Z tą różnicą że mieli przenośne radia z których leciała muzyka.

IMG_2960

Pod koniec czułem już tę przyjemną pustkę w brzuchu która pojawia się po dobrym wysiłku, ale chińskie gruszki są niezawodne w zwalczaniu tej sytuacji. A zjadłem tylko gruszkę i jabłko, czyli naprawdę niewiele jak na ponad cztery godziny jazdy.

IMG_2958

Czułem się dzisiaj leniwie więc zamiast przygotowywać obiad samemu pojechałem do obwoźnego Pana, którego dzisiaj zastępowała żona i kupiłem tofu oraz rybki:

IMG_2994 IMG_2995 IMG_2996 IMG_2998

Także pierwsza setka została zaliczona, teraz trzeba zrobić ‘century’ czyli 100 mil w 12 godzin.  Ani czas, ani trasa nie są tutaj takim problemem jak trasa. Muszę w końcu kupić przenośną pompkę, bo mam zestaw do łatania, ale pompki ciągle nie…

Niedziela i przegapione #3

Pobudka i spacer. Na śniadanie: tofu, coś co smakowało jak ziemniaki, odpowiednik naszej zupy mlecznej i trzy pierogi. Wszystko za 6.5 RMB. Ładnie, ładnie.

Potem zacząłem się kulać po Pizhou (dziękuję jakiejś firmie za umieszczenie nazwy miasta) i przeszedłem przez targowisko. Po drodze nie mogłem sobie odmówić ani świeżutkich bułeczek robionych na miejscu, ani kukurydzy.  Pychotka.

Nie mogę również zapomnieć o rozciągającej się Pani w parku, która zgodziła się na zrobienie jej zdjęcia. Raz jeszcze dziękuję.

Co ciekawe, tutaj spotkania rodzinne z okazji wielkich świąt rozpoczyna się w porze lunchu. My udaliśmy się do restauracji gdzie najpierw jeden z wujków Lydii podarował mi paczkę najdroższych chińskich fajek (czyli już nie muszę tacie przywozić tych najtańszych i mówić, że to najdroższe), a potem zaczęło się jedzenie. Jedzenie. Dobry Boże ile było jedzenia. I między bajki można sobie wsadzić te opowieści, że żaden talerz nie może być pusty. Jak jest pusty, to jest pusty. W telewizji puszczają reklamy by jedzenie z restauracji albo brać ze sobą do domu, albo zamawiać mniej, by jak najmniej się marnowało.

Rodzina Lydii jest niezwykle sympatyczna, tak sympatyczna, że nawet trochę z nimi wypiłem. Jeden z wujków zrobił się niezwykle zdolny językowo po kilku kieliszkach i było naprawdę zabawnie. Zjechali się wujkowie, ciotki, kuzyni, kuzynki i było naprawdę, ale to naprawdę swojsko. Chociaż nie rozumiałem ani słowa, to jednak ani przez moment nie czułem się obcy, czy inny. Pomimo tego, że potrzebowali tłumacza by ze mną rozmawiać to rozmawiali i mam wrażenie, że przyjęli mnie jak swojego. I chociaż śmierdzę teraz fajkami to z chęcią bym to powtórzył.

A po lunchu, który trwał 4 godziny udaliśmy się do domu najmłodszego wujka Lydii (tam gdzie wczoraj), gdzie w końcu zobaczyłem jak Chińczycy tradycyjnie parzą herbatę i dostałem dwa pudełka jednej z najdroższych chińskich herbat.  Czarna, ale bardzo delikatna w smaku. Teraz mam powód by kupić ten zestaw do zaparzania, który mi się marzy ;)

Wujek Lydii ciągle mi powtarzał, że Chiny to teraz mój drugi dom. A gdy wczoraj mówiłem, że Pizhou przypomina mi dom Lydia zapytała czy mówię o Jiawang, czy o Polsce. Mówiłem o Polsce. Kurczę…chociaż to prawda, to jest mój drugi dom. Te trzy tygodnie zleciały jak z bicza strzelił, cztery następne miesiące też pewnie zlecą błyskawicznie, ale czuję się tu świetnie. Właśnie tak jakby to był mój drugi dom. Tylko bez rodziny.

Przede mną jeszcze wieczór.

A że nie zanosi się na wspólne oglądanie fajerwerków to wrzucam wpis.

Gry, crossfire, dota, league of legends, world of warcraft
W klasach Viki bardzo często padały pytania o to w jakie gry gram, a raczej czy znam i wymieniali: Crossfire (darmowa strzelanka z 2007 roku), DotA, LoL i WoW. I ja nie mam pojęcia kiedy oni mają czas na granie, ale przypuszczam, że skoro w weekend widziałem kafejkę z kilkunastoma komputerami na których odpalona była jakaś strzelanka to właśnie w weekend nadrabiają tygodniowe zaległości.

Kostka Rubika.
To zdumiewające jak im dobrze idzie układanie kostki Rubika. Są naprawdę, ale to naprawdę dobrzy. Mam filmik jak dziewczyna w  rozprawia się z kostką w niewiele ponad minutę. Pewnie daleko jej do rekordu świata, ale to jak ona pracowała palcami zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. W życiu nie układałem kostki Rubika i pewnie męczyłbym się z tym niemiłosiernie, a ona wzięła i rozprawiła się z tym w oka mgnieniu.

Najlepsi piłkarze z polski.
O podanie najlepszych polskich piłkarzy poprosił mnie jeden z uczniów w poniedziałek. Nie mogłem przestać się śmiać przez ponad minutę. Wyszła ze mnie ta nasza ‘duma’ narodowa. W końcu jednak wymieniłem Lewandowskiego, Błaszczykowskiego, Piszczka i Szczęsnego. Oj współczuję  tym dzieciakom prób wymówienia tych nazwisk.

Napisałem też na tablicy Grzegorz Brzęczyszczykiewicz i to wywołało pogrom. A raczej przerażenie. Prawdziwe przerażenie w ich oczach. Nie wiedzieli co z tym zrobić. Zapytali się mnie jak ja to zapamiętałem, a ja się zapytałem jak oni zapamiętują znaki w swoim alfabecie. Pytaniem nie powinno się odpowiadać na pytanie, ale w tym wypadku taka odpowiedź wyjaśniła wszystko.

A zadam Panu zagadkę, czyli o kwiatach z Polski.
Ponownie moja ulubiona uczennica zaskoczyła mnie swoim pociągiem do wiedzy. Jej ‘dzień dobry’, jest już prawie tak dobre jak moje. We wtorek zadała mi zagadkę o europejskich kwiatach w trzech kolorach. Nie miałem pojęcia o jakie kwiaty chodzi, podała mi angielską nazwę maków i powiedziała, że to symbol Polski. Ja dalej nie mogę wyjść z podziwu.

Polskie alkohole.
A potem umarłem, bo zapytała się mnie czy lubię alkohol, bo Polska z nich słynie. I nic więcej nie napiszę, bo po prostu nie wiem co.

VPN
No tak, obiecałem, więc pora się wywiązać.
Pierwsze zderzenie z krajem z murem chińskim było pozytywne. Skype działa, gogle działa, gmail działa, wiki działa, więc nie ma tak źle.
Bałem się tego i przygotowywałem się na jakieś ogromne problemy, ale wszystko to było strasznie wyolbrzymione. Owszem, czasem gogle nie zaskoczy, facebook nie działa, twitter też nie, podobnie blogspot/wordpress i pewnie kilka innych stron. Tylko że, google wskakuje na google.com.hk i nie ma problemu, wiki działa częściej niż rzadziej, facebooka nie używam, twitter to tylko twitty z endomondo, a blogspot/wordpress zastąpiłem blox.pl, także nic mnie nie boli.
Zabolał mnie za to brak dostępu do zatoki piratów gdy potrzebowałem materiał filmowy na zajęcia. Poradziłem sobie dzięki chomikowi, ale zjadłem na tym za dużo nerwów. Zapytałem się więc Viki jakiego VPN używa. A że używała Astrill, który zbierał dobre oceny postanowiłem wykupić konto na 6 miesięcy. 40$ nie moje, ale było warto. Dzięki temu mam swobodny dostęp do torrentów, google nie przeskakuje na honk kong, nie mam problemów z logowaniem się na Zanzibar (a miałem…), słowem wszystko działa tak jak w domu.
Więcej o VPN można przeczytać na stronie jednego z moich ulubionych podcastów – http://www.howstuffworks.com/vpn.htm

Owca i wilk
A właściwie to koza – http://en.wikipedia.org/wiki/Pleasant_Goat_and_Big_Big_Wolf taka kreskówka, bardzo popularna w Chinach. Już wiem dlaczego na opakowaniu ciastek z numerkami był wilk. Był po to by zachęcić dzieci by zachęciły rodziców. Ha…prawie się udało, dzięki temu zdobyłem tabliczkę mnożenia i chińskie liczby. Lin, yi, ar, san, si, ło, lijo, ci, pa, czy, szy. Ci pa. No po prostu nie ma opcji, żeby jakikolwiek Polak nie zapamiętał jak jest po mandaryński 7 i 8.

My dla nich też wyglądamy podobnie i nie potrafią ocenić naszego wieku.

Gdzie ja jestem…

Czyli 40 minut i godzinę dalej. W mieście w którym rodzina Lydii ma hotel, a którego nazwy nie pamiętam i którego nie doszukam się bez GPSa, którego nie zabrałem ze sobą.
Cały poranek to jedna wielka masakra i poszukiwanie:
– prezentu
– papieru by prezent zapakować
Czemu? Bo Lydia zadzwoniła do mnie o 22 wczoraj i powiedziała, że o 10 odbierze mnie Damon i zawiezie na odpowiedni autobus. Innymi słowy zaprosiła mnie żebym spędził z nią i jej rodziną najbliższych kilka dni.
Markety otwierają dopiero o 8 w soboty…Boleśnie się o tym dzisiaj przekonałem. Zjeździłem pół Jiawang w poszukiwaniu prezentu w postaci herbaty i czerwonego papieru. Jeszcze pojechałem do szkoły by przeprosić Wendy że nie będę mógł jej kibicować na żywo. Mam nadzieję, że poszło jej naprawdę dobrze.

O 6 w Jiawang ludzie wychodzą ćwiczyć, biegają, rozciągają się i wykonują te swoje dziwne zestawy ćwiczeń (nie Tai-Chi). Przyglądałem się grupce starszych osób i po skończonych ćwiczeniach chcieli ze mną rozmawiać, ale się w ogóle nie mogliśmy dogadać. Aż tu nagle pojawia się nauczycielka angielskiego i zaczyn tłumaczyć. Bardzo sympatycznie. I zaraz potem udało mi się kupić herbatę i znaleźć sklep z papierem. Zapakowałem dwa zestawy ciastek księżycowych i pudło herbaty.

Gdy zadzwonił Damon wyszedłem i poszedłem zanieść ciastka ludziom ze sklepu i z restauracji…Niestety restauracja była zamknięta więc ciacha dostali ludzie ze sklepu i Pan przy bramie. Nikt nie chciał się ze mną siłować, tylko brali od razu.

Damon z ojcem zawieźli mnie aż po Xuzhou (już wiem gdzie jest jezioro o którym mówili uczniowie), a stamtąd chiński PKS zawiózł mnie tutaj (ja się nigdy nie gubię bo zawsze wiem gdzie jestem, mogę jedynie okazjonalnie nie wiedzieć gdzie jest wszystko inne).

Lydia zaprowadziła mnie do restauracji na typową dla tego miasta przekąskę (która mogłaby wystarczyć za lunch).

Trochę poszlajaliśmy się po mieście, a potem kima.

A skoro święto śród jesieni to święto rodzinne udaliśmy się do wujka i ciotki Lydii, czyli oto jak wygląda chińskie mieszkanie od środka. Powiedzieć, że nie ma źle to nie powiedzieć nic.

Ponownie uraczono mnie czymś typowym dla tego regionu. Bardzo dobre coś. Przypomina mi to coś z Polski, ale nie mam pojęcia co.

A potem rodzice Lydii zaprosili mnie do restauracji na pierogi. Pierogi, prawie takie jak w Polsce. Zaszalałem i zażyczyłem sobie piwo. Piwo. Piwo. Piaahahahahahahwo. Dwa i pół procenta. Piwo. Jak normalnie nie piję, tak myślę, że tutaj ze swoją słabą głową mogę zacząć. Bo to piwo jest całkiem dobre. Pierogi też były dobre, do tego pycha fasola  i pycha tofu. Podobno zjadłem za mało. Ja nie wiem…nikt już nie jadł, ja praktycznie sam zjadłem całe tofu i aż za dużo pierogów…Mam nadzieję, że jutro w czasie tego rodzinnego spotkania nie dam jakiejś wielkiej kulturowej plamy.

W każdym razie…na dachu mają kurnik i nie są to bynajmniej kury z wolnego wybiegu :D

A potem krótki shopping i do łózia.

Jutro czeka mnie naprawdę rodzinny dzień.