Czyli 40 minut i godzinę dalej. W mieście w którym rodzina Lydii ma hotel, a którego nazwy nie pamiętam i którego nie doszukam się bez GPSa, którego nie zabrałem ze sobą.
Cały poranek to jedna wielka masakra i poszukiwanie:
– prezentu
– papieru by prezent zapakować
Czemu? Bo Lydia zadzwoniła do mnie o 22 wczoraj i powiedziała, że o 10 odbierze mnie Damon i zawiezie na odpowiedni autobus. Innymi słowy zaprosiła mnie żebym spędził z nią i jej rodziną najbliższych kilka dni.
Markety otwierają dopiero o 8 w soboty…Boleśnie się o tym dzisiaj przekonałem. Zjeździłem pół Jiawang w poszukiwaniu prezentu w postaci herbaty i czerwonego papieru. Jeszcze pojechałem do szkoły by przeprosić Wendy że nie będę mógł jej kibicować na żywo. Mam nadzieję, że poszło jej naprawdę dobrze.
O 6 w Jiawang ludzie wychodzą ćwiczyć, biegają, rozciągają się i wykonują te swoje dziwne zestawy ćwiczeń (nie Tai-Chi). Przyglądałem się grupce starszych osób i po skończonych ćwiczeniach chcieli ze mną rozmawiać, ale się w ogóle nie mogliśmy dogadać. Aż tu nagle pojawia się nauczycielka angielskiego i zaczyn tłumaczyć. Bardzo sympatycznie. I zaraz potem udało mi się kupić herbatę i znaleźć sklep z papierem. Zapakowałem dwa zestawy ciastek księżycowych i pudło herbaty.
Gdy zadzwonił Damon wyszedłem i poszedłem zanieść ciastka ludziom ze sklepu i z restauracji…Niestety restauracja była zamknięta więc ciacha dostali ludzie ze sklepu i Pan przy bramie. Nikt nie chciał się ze mną siłować, tylko brali od razu.
Damon z ojcem zawieźli mnie aż po Xuzhou (już wiem gdzie jest jezioro o którym mówili uczniowie), a stamtąd chiński PKS zawiózł mnie tutaj (ja się nigdy nie gubię bo zawsze wiem gdzie jestem, mogę jedynie okazjonalnie nie wiedzieć gdzie jest wszystko inne).
Lydia zaprowadziła mnie do restauracji na typową dla tego miasta przekąskę (która mogłaby wystarczyć za lunch).
Trochę poszlajaliśmy się po mieście, a potem kima.
A skoro święto śród jesieni to święto rodzinne udaliśmy się do wujka i ciotki Lydii, czyli oto jak wygląda chińskie mieszkanie od środka. Powiedzieć, że nie ma źle to nie powiedzieć nic.
Ponownie uraczono mnie czymś typowym dla tego regionu. Bardzo dobre coś. Przypomina mi to coś z Polski, ale nie mam pojęcia co.
A potem rodzice Lydii zaprosili mnie do restauracji na pierogi. Pierogi, prawie takie jak w Polsce. Zaszalałem i zażyczyłem sobie piwo. Piwo. Piwo. Piaahahahahahahwo. Dwa i pół procenta. Piwo. Jak normalnie nie piję, tak myślę, że tutaj ze swoją słabą głową mogę zacząć. Bo to piwo jest całkiem dobre. Pierogi też były dobre, do tego pycha fasola i pycha tofu. Podobno zjadłem za mało. Ja nie wiem…nikt już nie jadł, ja praktycznie sam zjadłem całe tofu i aż za dużo pierogów…Mam nadzieję, że jutro w czasie tego rodzinnego spotkania nie dam jakiejś wielkiej kulturowej plamy.
W każdym razie…na dachu mają kurnik i nie są to bynajmniej kury z wolnego wybiegu :D
A potem krótki shopping i do łózia.
Jutro czeka mnie naprawdę rodzinny dzień.