GPS#2

Próba druga.

Tym razem się nie zawiesił co jest dużym plusem. Było kilka momentów kiedy myślałem że się zawiesił, skłamałbym mówiąc że nie spoglądałem nerwowo na zmieniające się numerki, a po przekroczeniu bariery jednej godziny moje serce zamarło bo dotarło do mnie że teraz aktualizacje będą co dziesięć metrów i co minutę, nie szybciej. Wtedy zacząłem nerwowo szukać czegoś migającego, ale nic w zegarku nie migało, więc pozostało mi jedynie biegać i liczyć że się nie zawiesi, chociaż teraz patrząc na to z perspektywy kilku godzin dociera do mnie że powinien włączyć lampkę i sprawdzać czy lampka się świeci, bo przecież gdy wisi to lampka się świecić nie będzie.

Teraz pora na negatyw.
Po powrocie do domu i zgraniu biegu na komputer okazało się że gps złapał sygnał z zupełnie innego punktu, ale zarówno zegarek jak i oprogramowanie ten sygnał zignorowało. Taki sam sygnał złapał gps w komórce (bo stwierdziłem że skoro istnieje ryzyko że zegarek mi się wysypie to chociaż dystans mi komórka zapisze, a czas jakoś tam sobie wykalkuluję).
Wgrałem bieg do zasłużonego programu sporttracks i nagle okazuje się że zamiast 14 kilometrów przebiegłem 24 z czego 10 łącznie w mniej niż minutę. Oczywiście do korekty.
Wgrałem bieg do endomondo i tutaj okazało się że przebiegłem ponad 330 kilometrów. Oczywiście bieg usunięty i wpisany ręcznie.

Ogólnie to tragedii nie ma. Owszem, jest źle bo nie oszukujmy się normalnego treningu w ten sposób nie da się poprowadzić, ale na moje szczęście ja tylko biegam i chociaż jest to strasznie frustrujące to jednak na razie sobie radzę. Oczywiście nowy zegarek już mam upatrzony i tylko czekam aż wrócę do Polski, ale włosów z głowy sobie nie wyrywam.

Oczywiście jeżeli w sobotę w czasie długiego wybiegania zegarek mi się wysypie to będę pisał w zupełnie innym tonie, ale miejmy nadzieję że do tego nie dojdzie.

GPS

Wyzionął mi ducha.

Znaczy nie tyle cały gps co po prostu skorodowały się wtyki do ładowania. Przemycie alkoholem nie pomogło, a że jakoś musiałem go ładować (bo zgrywać bieg mogłem przez komórkę) to nie było innego wyjścia trzeba go było wymienić.

No to pora udać się do decathlonu. Zegarek wymieniony od ręki, co prawda kasjer rozmawiał z June po chińsku a widząc mnie zaczął rozmawiać ze mną po angielsku i poprosił o dopłatę, ale już mniejsza o to. Oczywiście niczego nie dopłacałem, wziąłem zegarek i wróciliśmy do domu.

Zaktualizowałem go, co prawda z małymi problemami bo oryginalny kabel z decathlonu nie chciał działać tak jak powinien, ale tych kabli mamy w domu od cholery więc nie było problemu znaleźć inny, działający.

Dzisiaj z rana ruszyłem na pierwszy bieg i wszystko było super, znaczy gdzieś na moment zegarek mnie zgubił i doliczył mi czterysta metrów, ale to się zdarzało nawet przy garminie i przy tym pierwszym zegarku, ale z czasem było coraz lepiej.

Doszło do tego że przestałem na zegarek spoglądać i gdy spojrzałem na niego w trakcie trzeciego podbiegu zdałem sobie sprawę że zostałem oszukany o półtorej kilometra, ale do dołu. Zatrzymałem się, spojrzałem jeszcze raz na zegarek, a on się zwyczajnie w świecie zawiesił.

To mi się raz zdarzyło na tym poprzednim, ale nie w trakcie biegania, więc zgłupiałem całkowicie.

Machnąłem na to ręką, zbiegłem trochę w dół, potem zrobiłem cztery kolejne podbiegi i wróciłem stałą trasą do domu.

Czyli zrobiłem taką trasę jak dwa i trzy tygodnie temu, trochę dłuższą nawet, ale stwierdziłem że nie będę się upominał o paręset metrów i po prostu skopiowałem sobie dane sprzed dwóch tygodni. A to czy biegłem wolniej, czy szybciej to nie ma dla mnie żadnego znaczenia.

Mam nadzieję że jutro się to nie powtórzy, ale już i tak przeglądam internet w poszukiwaniu nowego zegarka. Tak na wszelki wypadek.

 

 

Wolno

Naprawdę wolno. Powiem uczciwie, tak wolno nie biegałem od…no nie pamiętam kiedy. Porównywalne prędkości osiągałem we wrześniu i październiku gdy tu się przeprowadziliśmy.

Nie biegam jednak tak wolno dlatego że nie mogę szybciej. Wręcz przeciwnie mogę szybciej, kwestia tego że absolutnie nie chcę. Mogę biegać szybciej ale czuję że to by się mogło źle skończyć. Już teraz wracając do domu zalewam całą podłogę potem.

Są dni kiedy myślę że już się przyzwyczaiłem i żyje mi się tutaj trochę lepiej, ale potem są takie dni po których nie chce mi się kolejnego dnia wychodzić biegać.

Do każdego biegu trzeba doliczyć minimum dwadzieścia minut odpoczynku/przerw na picie. Nie jest to jednak jakieś straszne, bałem się jak to będzie w czasie maratonu, ale tam nie zatrzymałem się ani razu, biegłem od początku do końca, więc chociaż przerwy w czasie codziennego biegania robię to jednak mi nie przeszkadzają w treningu.

Za to w codziennym bieganiu bardzo mi pomagają. Tak się zatrzymać i napić się wody to świetna sprawa. Ja sobie sam nie zdawałem z tego sprawy. Teraz rozumiem dlaczego rok temu w maju i czerwcu tak strasznie cierpiałem w czasie biegów. Wszystko z powodu odwodnienia.

Także woda, przerwy i bieganie powoli. Ale prawda jest taka że każdy bieg to ogromny dla mnie wysiłek psychiczny. Jeszcze parę tygodni temu biegało się super, na długie sobotnie wybiegania czekałem z utęsknieniem przemyślając już od środy trasy i miejsca które zobaczę. A teraz trasy mam opanowane i staram się to wszystko zautomatyzować tak żeby jak najmniej było w tym wszystkim myślenia, żeby jak najmniej mnie rozpraszało.

Odliczam już tylko biegi długi które muszę zrobić przed przylotem do Polski, a raczej które powinienem, bo nie wiem, naprawdę nie wiem czy dam radę w takim upale. Dzisiaj rano było w okolicach 27 stopni i było bardzo przyjemnie, ale już po godzinie zrobiło się stopni 30 i lało się ze mnie ciurkiem.

‘Niektórzy mówią że życie studenckie jest nudne…’

‘…ale mi ono bardzo odpowiada. Gdy skończę studia pierwszego stopnia to pewnie będę dalej studiować bo gdy idzie się do pracy to trzeba myśleć o tylu rzeczach. O tym gdzie pójść na obiad, gdzie na kolację, trzeba mieszkanie znaleźć. A jak się jest studentem to wszystko jest na miejscu, nie trzeba się o nic martwić, niczym przejmować.’

W Polsce często mówi się o tym że nasze szkoły nie przygotowują do życia, są odcięte od rzeczywistości. W takim razie co powiedzieć o szkołach w Chinach? Tutaj zamyka się nastolatków na trzy lata w ogólniaku, stawia przed nimi jeden cel – dostań się na studia. Jeżeli się dostaną to spędzają kolejne cztery lata w miejscu odizolowanym od reszty świata, jeżeli się nie dostaną to najczęściej spędzają kolejny rok w szkole ucząc się by spróbować za rok.

Jak tacy młodzi ludzie mają być przygotowani do życia w społeczeństwie? Od Nich nie oczekuje się niczego innego poza edukacją. A potem przychodzi moment w którym szkoła się kończy i co dalej? No właściwie to potem przychodzi praca. Praca trwa pięć, sześć dni w tygodniu od 8 do 18, bo przecież trzeba zrobić dwugodzinną przerwę na lunch, wolnego nie dostanie się więcej niż parę dni w roku z wyjątkiem dni wolnych wyznaczonych przez rząd, a i wtedy mało kto może liczyć na to że dostanie wszystkie siedem dni wolnego, czy wszystkie trzy dni.

Także najpierw szkoła, potem praca i właściwie to tyle.

Strasznie mnie Ci studenci zniechęcają w tym roku. Rok temu jacyś tacy bardziej ludzcy byli, mieli jakieś marzenia, pasje, a teraz…No z innej strony to jest dopiero Ich pierwszy rok i część z Nich ma pasje, ale większość to takie trochę roboty zaprogramowane do nauki. I nie mówię że to coś złego, absolutnie, ale w życiu jest chyba też coś poza szkołą i pracą. Tak tylko myślę.

Ostatnia prosta

Tak to można nazwać bo zostały jeszcze tylko cztery dni, a właściwie to tylko trzy. No i rzecz jasna same egzaminy.

Dziwny jest dla mnie ten rok cały. Z jednej strony fajnie spróbować czegoś nowego czyli zajęć ze słuchania, ale z drugiej strony…no cóż, brakuje mi takiego bardziej bezpośredniego kontaktu ze studentami. Owszem, czasem to jest męczące, ale dzięki temu Oni są bardziej ludzcy.

Nie mamy wielu możliwości by normalnie porozmawiać, jedną z najlepszych jest egzamin końcowy i wtedy wychodzą różne kwiatki. Jak chociażby student który stwierdził że całe wakacje spędzi w domu ucząc się bo nie chce tracić czasu na nic innego, a jedyne miejsce w które mógłby ewentualnie wyjechać to takie w którym odbyłaby się jakaś interesująca go konferencja.

O…albo studentka która stwierdziła że nie lubi nigdzie wyjeżdżać bo łatwo gubi drogę i się boi że nie znajdzie drogi powrotnej.

Że o rzeszy studentów która nosa nie wyściubiła poza kampus przez cały rok nie wspomnę.

Naprawdę zastanawiają mnie Ci młodzi ludzie. Dlatego w przyszłym roku trochę zmienię podejście.

W ogóle nie czuję żebym przez ten rok rozwinął się jako nauczyciel i to mnie trochę irytuje, ale zamiast patrzeć na to w ten sposób spojrzę tak – rozwinąłem się bo widzę jaśniej co mogę i powinienem poprawić, no i przede wszystkim w końcu prowadziłem zajęcia z czegoś innego niż konwersacje.

O tym jak bardzo studenci oderwani są od rzeczywistości niech świadczy takie coś: w mojej szkole są oni zobowiązani do uczestnictwa w zajęciach społecznych by lepiej zintegrować się ze społeczeństwem. Co to za zajęcia społeczne? A różnie, niektórzy idą do pracy, niektórzy zajmą się ankietami i rozmowami z ludźmi, a na końcu napiszą na ten temat esej.
Oczywiście na temat tego czego nauczyli się w pracy i w czasie rozmów z normalnymi ludźmi. No tak, to ma bardzo dużo sensu bo przecież Ci młodzi ludzie spędzili 11 lat swojego życia zamknięci w szkole, a niektórzy w dalszym ciągu wyjść z niej nie chcą.

Weekendowe bieganie [18-19 VI

Na plus: pobudka o trzeciej trzydzieści przeszła bez problemów.
Na minus: i tak było duszno.
Na plus: zobaczyłem wschód słońca z zupełnie nowej perspektywy.
Na minus: musiałem zmienić planowaną trasę z powodu braku wody.
Na plus: mogłem kilka razy odpocząć.
Na minus: musiałem kilka razy odpocząć.
Na plus: spróbowałem żelu bekonowo klonowego.
Na minus: był paskudny.
Na minus: żelki czereśniowe także były paskudne.
Na minus: przebiegłem tylko 30 kilometrów.

Wyrzucając śmieci wieczorem zdałem sobie sprawę że dotarłem do momentu w którym przebiegnięcie trzydziestu kilometrów to porażka bo zaplanowałem przebiec 32, a miałem nadzieję na więcej.

To pierwszy bieg w czasie którego nie miałem ze sobą domowej roboty izotoników i nie wiem jeszcze czy to z tego powodu poszło mi tak słabo, czy jest to problem bardziej złożony. A pewnie jest bo czułem że mam ze sobą za mało kalorii. Jeden żel i jedna paczka żelków powinna wystarczyć, ale nie wystarczyła, więc trzeba z tego lekcję wyciągnąć.

To był również pierwszy bieg w czasie którego nie potrafiłem doliczyć się ilu litrów wypiłem. Doszło do tego że się zatrzymałem i zacząłem liczyć. 5 butelek to dwa i pół lira, więc 10 to pięć litrów, ale 12 to sześć? I tego że jedna butelka to pół litra, więc dwie to litr mój mózg nie był w stanie przetworzyć. Zajęło mi to dobrych kilka minut. To wtedy dotarło do mnie że lepiej będzie nie próbować biec dalej tylko spokojnie dojść do domu, kupić coś do jedzenia, wziąć prysznic i zacząć się regenerować.  Nie wiem czy to bardziej wina odwodnienia (w co nie do końca chce mi się wierzyć), braku kalorii, czy zwykłego, ludzkiego zmęczenia. Od czasu do czasu zdarzają mi się takie matematyczne zastoje w czasie biegu, ale nie przypominam sobie bym doświadczył tego aż tak dotkliwie. No cóż, na wszystko przychodzi kiedyś pora.

Dobra wiadomość jest taka że dotarł do mnie bukłak, czyli trochę zmniejszy mi się ilość potrzebnych butelek.

W niedzielę było już znacznie lepiej, ale mogło być to też za sprawą chłodniejszego powietrza z rana.

Taka ciekawostka która muszę się podzielić bo jestem z siebie bardzo dumny.
W piątek June kupiła do obiadu bułki, ale takie trochę inne niż normalnie bo fikuśnie zawijane. Zapytałem jak się nazywają i w sobotę kupiłem podobne, ale bez szczypiorku, więc myślałem że to coś innego. Dlatego w niedzielę zapytałem sprzedawcę:
– 这是什么? (Co to jest?)
– huazheer (za skarby nie wiem jak to napisać, ale ze wiem jak brzmi to sobie poradzę, dokładnie tego samego słowa nauczyła mnie June)
Na co jeden z okolicznych gapiów powiedział:
– huablabla (czyli użyl jakiegoś lokalnego słowa bo południowcy sobie z dźwiękiem ‘r’ nie radzą)
A ja powtórzyłem huazheer za June co ewidentnie wprawiło właściciela piekarni w dobry humor bo powiedział 对huazheer.

Miło jest zauważyć że po czterech latach w końcu zaczął mi ten język trochę bardziej wchodzić do głowy.

Kilka słów o pogodzie

Wstaję rano i z miejsca jestem spocony. Rano to dla mnie 5:20. Macham na to ręką bo mogę być spocony po nocy, ale gdy pokonuję pierwszych pięć metrów z łazienki do balkonu i czuję jak na czole pojawiają się nowe kropelki potu to wiem że jest ciepło i duszno.

Wypijam pierwszy kubek wody.

Po toalecie i zabraniu zegarka z balkonu wypijam drugi kubek i wychodzę na dwór.

Przed potem nie ma już ucieczki. Jest ciepło, duszno, słowem strasznie.

Co chwilę muszę się zatrzymywać by się napić. Ale to przynosi ulgę tylko na chwilę, duchota jest taka że powietrze mógłbym żuć.

Są dni kiedy mam wrażenie że już się przyzwyczaiłem, że ciało się przestawiło i jest, jeżeli nie dobrze to przynajmniej przyzwoicie.

A potem są takie dni jak ten cały tydzień kiedy nic mnie z mieszkania nie wyciągnie, a gdy już muszę wyjść wracam zlany potem i odechciewa mi się wszystkiego.

W dodatku czuję się potwornie zmęczony.
Początkowo myślałem że to sprawka tych 34 kilometrów w sobotę, ale potem dotarło do mnie że przecież po poprzednich trzydziestkach tak nie było, więc powód musi być gdzieś indziej. No i zapewne jest to ta pogoda.

Podobnie zmęczony byłem rok temu w Zhengzhou, wtedy myślałem że to przetrenowanie, ale tutaj…no cóż, tutaj tak nie myślę, nie mam też za bardzo jak tego sprawdzić, bo to dopiero pierwszy tydzień.

Przeraża mnie trochę prognoza pogody na sobotę, bo chociaż słupek rtęci ma oscylować w okolicy 26 kresek gdy wstanę, a gdy planowo skończę biegać będzie na kresce numer 30, to odczuwalna temperatura ma być o 8 stopni wyższa. Innymi słowy, duszno, duszno i jeszcze raz duszno. W takie dni człowiekowi zupełnie odechciewa się biegać, zwłaszcza że pozostawiają mnie odwodnionego na kilka kolejnych. To jest mój straszny problem tutaj. Niezależnie od tego jak wiele piję i tak mam wrażenie że to jest za mało.

Może jednak kierowanie się metodą by mocz był w miarę słomkowy jest błędne i powinienem dążyć do tego żeby mocz był całkowicie przeźroczysty? Może to pomoże, bo pomysłów już innych nie mam.

Witam po tygodniu

Weekend mnie zmasakrował. A jeżeli muszę być konkrety to sobotnie wybieganie mnie zniszczyło chociaż w sobotę tego aż tak nie czułem. Zamiast planowanych 32 kilometrów zrobiłem 34 w tym dodatkowo dwa podbiegi pod wzgórze na których czułem się świetnie.

Potem co prawda zaczął się lekki kryzys, bo jednak nogi zbiegające ze wzgórza to nie są te same nogi co nogi biegające po płaskim, ale dałem radę.

Bardzo byłem z tego biegu zadowolony bo chociaż okupiłem go solidnymi obtarciami to wytrzymałem  trzy godziny w tym upale. Co prawda po drodze musiałem kupić jeszcze półtorej litra wody, ale dzięki temu dotarło do mnie że zamiast zawracać sobie głowę przygotowywaniem izotoników najzwyczajniej w świecie będę pić wodę i też będzie dobrze. Może tylko dodam do niej trochę soli, tak na wszelki wypadek.

Na szczęście dotarł do mnie już sudocrem, więc mam już coś na obtarcia, do tego mam malutką apteczkę i folię ratunkową, słowem zebrałem już wszystko co będę mieć w plecaku w czasie ultramaratonu. Jedyną różnicą będzie to że zamiast 3 litrów napojów będą 2 litry w bukłaku, więc powinno być lżej.

Do tego doszło kilkanaście żelów, w tym dziesięć które wezmę ze sobą do Polski i dziesięć które zużyję w Chinach bo mają mniejszą zawartość aminokwasów (czyli nie są aż takie dobre), ale mają o wiele ciekawsze smaki. I teraz je wymienię bo są tego warte: solony karmel, jeżyna, bez smaku, trzy różne jagody, cytryna, karmel, espresso, solony arbuz, ogórek z miętą i bekon z sosem klonowym.

Pierwsza próba już w sobotę.

A teraz może wyjaśnię dlaczego to wybieganie mnie zniszczyło skoro wszystko jest tak dobrze, otóż w poniedziałek i środę biegło mi się tragicznie. TRA-GI-CZNIE. Takiego braku energii nie miałem od dawna, chociaż trzeba przyznać że oba biegi były bieganiem pod górę, łącznie dziesięć razy, czyli łącznie około 1600 metrów, co jak na moje dotychczasowe osiągnięcia jest całkiem przyzwoite. Dla porównania, przez pierwsze dwa tygodnie czerwca suma podbiegów wyniosła 4800 metrów, czyli więcej niż w jakikolwiek inny miesiąc odkąd tu przyjechałem (no z wyjątkiem maja), czyli jak na kogoś kto mieszka nad morzem radzę sobie całkiem nieźle. Mogłoby być lepiej, ale tragedii nie ma.

Wolne

Od dzisiaj aż do niedzieli mam wolne, a że od poniedziałku zaczynają się egzaminy to można powiedzieć że zaczęły mi się wakacje.

Wiem już nawet kiedy odbędą się egzaminy, a wiem bo zamiast pytać się osoby która opiekuje się nauczycielami z zagranicy zapytałem się osoby która egzaminy organizuje. Inaczej pewnie bym się nie dowiedział.

Dzisiaj jednak nie będzie narzekania.

Dzisiaj sześciokrotnie pokonałem blisko ośmiuset metrowy podbieg i wyszło mi blisko 1000 metrów biegu w górę. Oczywiście zrobienie tych dwustu metrów sześć razy ma się nijak do zrobienia czterystu metrów raz, nie wspominając o tysiącu metrów, ale jest to znaczna poprawa w stosunku do poprzedniej górki która jest równie długa, ale wznosi się jedynie o 80 metrów.
Jeszcze będę chciał raz czy dwa wbiec na wzgórze z którego rozciąga się widok na okolicę, ale na to przyjdzie czas, na razie potruchtam sobie na tych ośmiuset metrach.

Oczywiście gdyby pogoda w dalszym ciągu była tak paskudna jak tydzień temu to tych sześciu podbiegów bym nie zrobił, dość powiedzieć że tydzień temu miałem problem żeby zrobić trzy, ale od soboty w końcu jest normalnie. Znaczy temperatury z rana przekraczają 26 stopni, ale temperatura odczuwalna to raptem 30-32 a nie 40+, więc różnica jest niesamowita.
Oraz, co chyba najważniejsze, nie jest już tak strasznie duszno.

Do końca tygodnia ma jeszcze kilka razy popadać a temperatura ma jeszcze spaść. Co jest świetną wiadomością dla mnie, ale pewnie paskudną dla tych wszystkich turystów którzy wybrali Xiamen jako miejsce docelowe na czas Święta Smoczych Łodzi, które rozpoczyna się jutro. A turystów będzie na pęczki bo tym razem do Xiamen jest najpopularniejszym miastem w Chinach.

A teraz taka sprawa która mnie bardzo dzisiaj ucieszyła. Moi studenci chcą pojechać na górę Changbai, lub Pektu zależni od tego z której strony się na nią wchodzi, i potrzebują opiekuna grupy. A zgłosili się do mnie. Niestety, dla Nich, wtedy to już będę w Polsce, ale i tak bardzo to było miłe i niespodziewane.