Weekend mnie zmasakrował. A jeżeli muszę być konkrety to sobotnie wybieganie mnie zniszczyło chociaż w sobotę tego aż tak nie czułem. Zamiast planowanych 32 kilometrów zrobiłem 34 w tym dodatkowo dwa podbiegi pod wzgórze na których czułem się świetnie.
Potem co prawda zaczął się lekki kryzys, bo jednak nogi zbiegające ze wzgórza to nie są te same nogi co nogi biegające po płaskim, ale dałem radę.
Bardzo byłem z tego biegu zadowolony bo chociaż okupiłem go solidnymi obtarciami to wytrzymałem trzy godziny w tym upale. Co prawda po drodze musiałem kupić jeszcze półtorej litra wody, ale dzięki temu dotarło do mnie że zamiast zawracać sobie głowę przygotowywaniem izotoników najzwyczajniej w świecie będę pić wodę i też będzie dobrze. Może tylko dodam do niej trochę soli, tak na wszelki wypadek.
Na szczęście dotarł do mnie już sudocrem, więc mam już coś na obtarcia, do tego mam malutką apteczkę i folię ratunkową, słowem zebrałem już wszystko co będę mieć w plecaku w czasie ultramaratonu. Jedyną różnicą będzie to że zamiast 3 litrów napojów będą 2 litry w bukłaku, więc powinno być lżej.
Do tego doszło kilkanaście żelów, w tym dziesięć które wezmę ze sobą do Polski i dziesięć które zużyję w Chinach bo mają mniejszą zawartość aminokwasów (czyli nie są aż takie dobre), ale mają o wiele ciekawsze smaki. I teraz je wymienię bo są tego warte: solony karmel, jeżyna, bez smaku, trzy różne jagody, cytryna, karmel, espresso, solony arbuz, ogórek z miętą i bekon z sosem klonowym.
Pierwsza próba już w sobotę.
A teraz może wyjaśnię dlaczego to wybieganie mnie zniszczyło skoro wszystko jest tak dobrze, otóż w poniedziałek i środę biegło mi się tragicznie. TRA-GI-CZNIE. Takiego braku energii nie miałem od dawna, chociaż trzeba przyznać że oba biegi były bieganiem pod górę, łącznie dziesięć razy, czyli łącznie około 1600 metrów, co jak na moje dotychczasowe osiągnięcia jest całkiem przyzwoite. Dla porównania, przez pierwsze dwa tygodnie czerwca suma podbiegów wyniosła 4800 metrów, czyli więcej niż w jakikolwiek inny miesiąc odkąd tu przyjechałem (no z wyjątkiem maja), czyli jak na kogoś kto mieszka nad morzem radzę sobie całkiem nieźle. Mogłoby być lepiej, ale tragedii nie ma.