Wolność

Ostatnich kilka miesięcy sam siebie zniewoliłem. Zresztą nie po raz pierwszy bo gdy jeszcze biegałem z pulsometrem byłem od niego uzależniony i za wszelką cenę starałem się trzymać widełek i generalnie to były dni w których nie chciałem już tego urządzenia ze sobą zabierać bo czułem że bardziej mi ciąży niż pomaga bo odbiera przyjemność z biegania.

Teraz zniewoliłem się ograniczając sobie dystans. Za nic w świecie nie chciałem przekraczać 18 kilometrów w środę i 14 w inne dni tygodnia, z wyjątkiem długiego wybiegania. Dlaczego nie chciałem? Nie wiem, tak sobie ustaliłem i tego się trzymałem od marca bodajże. Czyli bite trzy miesiące.

Przez ostatni miesiąc było to jeszcze bardziej uciążliwe bo parę razy w tygodniu trasa powinna przekroczyć 15 kilometrów, więc celowo się zatrzymywałem i wyłączałem zegarek. Robiłem zestaw ćwiczeń a potem truchtałem do domu.

W tym tygodniu postanowiłem to zmienić i tak w poniedziałek pobiegłem 20 kilometrów, robiąc 7 podbiegów, o czym zresztą pisałem, a dzisiaj zrobiłem 15 kilometrów i prawdę mówiąc czuję się z tym świetnie.

Nie wiem jeszcze jak będą się czuły moje nogi w trakcie biegu długiego w czwartek, ale na razie wszystko jest w porządku. Grunt że nie musiałem martwić się dystansem, ani czasem, ot biegłem tam gdzie chciałem.

No dobrze, to nie jest taka pełna wolność bo jednak trzeba ciągle mieć na uwadze dostępność sklepów, lub innych miejsc w których można kupić wodę. Chociaż zrobiło się chłodniej to nie jest ani trochę mniej duszno, jest wręcz jeszcze bardziej duszno niż było tydzień temu i już wiem jaką trasę będę pokonywał w czwartek. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, bo jest zbyt duszno by sobie pozwolić na jakieś tam udziwnienia. W takie dni trzeba trzymać się tego co jest sprawdzone, bo powtarzalność jest niesamowicie ważna. Im więcej pewnych, powtarzalnych elementów tym łatwiej się te kilometry klepie, a trochę ich w ten czwartek będzie.

Wolno

Naprawdę wolno. Powiem uczciwie, tak wolno nie biegałem od…no nie pamiętam kiedy. Porównywalne prędkości osiągałem we wrześniu i październiku gdy tu się przeprowadziliśmy.

Nie biegam jednak tak wolno dlatego że nie mogę szybciej. Wręcz przeciwnie mogę szybciej, kwestia tego że absolutnie nie chcę. Mogę biegać szybciej ale czuję że to by się mogło źle skończyć. Już teraz wracając do domu zalewam całą podłogę potem.

Są dni kiedy myślę że już się przyzwyczaiłem i żyje mi się tutaj trochę lepiej, ale potem są takie dni po których nie chce mi się kolejnego dnia wychodzić biegać.

Do każdego biegu trzeba doliczyć minimum dwadzieścia minut odpoczynku/przerw na picie. Nie jest to jednak jakieś straszne, bałem się jak to będzie w czasie maratonu, ale tam nie zatrzymałem się ani razu, biegłem od początku do końca, więc chociaż przerwy w czasie codziennego biegania robię to jednak mi nie przeszkadzają w treningu.

Za to w codziennym bieganiu bardzo mi pomagają. Tak się zatrzymać i napić się wody to świetna sprawa. Ja sobie sam nie zdawałem z tego sprawy. Teraz rozumiem dlaczego rok temu w maju i czerwcu tak strasznie cierpiałem w czasie biegów. Wszystko z powodu odwodnienia.

Także woda, przerwy i bieganie powoli. Ale prawda jest taka że każdy bieg to ogromny dla mnie wysiłek psychiczny. Jeszcze parę tygodni temu biegało się super, na długie sobotnie wybiegania czekałem z utęsknieniem przemyślając już od środy trasy i miejsca które zobaczę. A teraz trasy mam opanowane i staram się to wszystko zautomatyzować tak żeby jak najmniej było w tym wszystkim myślenia, żeby jak najmniej mnie rozpraszało.

Odliczam już tylko biegi długi które muszę zrobić przed przylotem do Polski, a raczej które powinienem, bo nie wiem, naprawdę nie wiem czy dam radę w takim upale. Dzisiaj rano było w okolicach 27 stopni i było bardzo przyjemnie, ale już po godzinie zrobiło się stopni 30 i lało się ze mnie ciurkiem.

Witam po tygodniu

Weekend mnie zmasakrował. A jeżeli muszę być konkrety to sobotnie wybieganie mnie zniszczyło chociaż w sobotę tego aż tak nie czułem. Zamiast planowanych 32 kilometrów zrobiłem 34 w tym dodatkowo dwa podbiegi pod wzgórze na których czułem się świetnie.

Potem co prawda zaczął się lekki kryzys, bo jednak nogi zbiegające ze wzgórza to nie są te same nogi co nogi biegające po płaskim, ale dałem radę.

Bardzo byłem z tego biegu zadowolony bo chociaż okupiłem go solidnymi obtarciami to wytrzymałem  trzy godziny w tym upale. Co prawda po drodze musiałem kupić jeszcze półtorej litra wody, ale dzięki temu dotarło do mnie że zamiast zawracać sobie głowę przygotowywaniem izotoników najzwyczajniej w świecie będę pić wodę i też będzie dobrze. Może tylko dodam do niej trochę soli, tak na wszelki wypadek.

Na szczęście dotarł do mnie już sudocrem, więc mam już coś na obtarcia, do tego mam malutką apteczkę i folię ratunkową, słowem zebrałem już wszystko co będę mieć w plecaku w czasie ultramaratonu. Jedyną różnicą będzie to że zamiast 3 litrów napojów będą 2 litry w bukłaku, więc powinno być lżej.

Do tego doszło kilkanaście żelów, w tym dziesięć które wezmę ze sobą do Polski i dziesięć które zużyję w Chinach bo mają mniejszą zawartość aminokwasów (czyli nie są aż takie dobre), ale mają o wiele ciekawsze smaki. I teraz je wymienię bo są tego warte: solony karmel, jeżyna, bez smaku, trzy różne jagody, cytryna, karmel, espresso, solony arbuz, ogórek z miętą i bekon z sosem klonowym.

Pierwsza próba już w sobotę.

A teraz może wyjaśnię dlaczego to wybieganie mnie zniszczyło skoro wszystko jest tak dobrze, otóż w poniedziałek i środę biegło mi się tragicznie. TRA-GI-CZNIE. Takiego braku energii nie miałem od dawna, chociaż trzeba przyznać że oba biegi były bieganiem pod górę, łącznie dziesięć razy, czyli łącznie około 1600 metrów, co jak na moje dotychczasowe osiągnięcia jest całkiem przyzwoite. Dla porównania, przez pierwsze dwa tygodnie czerwca suma podbiegów wyniosła 4800 metrów, czyli więcej niż w jakikolwiek inny miesiąc odkąd tu przyjechałem (no z wyjątkiem maja), czyli jak na kogoś kto mieszka nad morzem radzę sobie całkiem nieźle. Mogłoby być lepiej, ale tragedii nie ma.

Weekendowe bieganie [4-5 VI 2016]

Pobudka o czwartej rano była bardzo dobrym pomysłem. Zwłaszcza dla głowy bo mogłem zobaczyć jak słońce wstaje nad zbiornikiem wodnym, co zresztą macie na filmie z soboty.

Co ważne, aż do siódmej nie było bardzo ciepło, więc miałem dwie i pół godziny solidnej pogody a to zawsze pomaga.

Dowiedziałem się że 6 butelek z wodą wcale nie jest za ciężkie, ale trochę utrudnia zapięcie paska i trzeba się trochę nagimnastykować przy pakowaniu. Oczywiście 6 butelek okazało się być za mało i trzeba było jeszcze jedną dokupić, ale to wystarczyło.

Dowiedziałem się również że pora zmienić coś w odżywianiu w czasie biegu, bo chociaż dzisiaj było dobrze to mogło by być lepiej. Chociaż nie wiem czy nie było to za sprawą temperatury, w końcu i ona też mi trochę dała w kość.

Chociaż i tak nie powinienem narzekać bo było znacznie, znacznie lepiej niż tydzień temu i z tego jestem zadowolony. Bo tak jak tydzień temu słaniałem się na nogach pod koniec, tak w sobotę czułem że jest dobrze i że mogę biec dalej, a to wszystko pomimo bólu głowy z którym wstałem z łóżka

To co mnie bardzo cieszy to fakt że będąc już na dwudziestym czwartym kilometrze kiedy mogłem spokojnie pobiec do domu zrobiłem nawrót i wbiegłem pod górę jeszcze raz. Jeżeli pogoda dopisze to za tydzień trochę bardziej tę górkę pomęczę.

Właśnie, jeżeli pogoda dopisze. W sobotę dopisała bo jeszcze w nocy spadł deszcz i było trochę chłodno z rana, ale w ciągu dnia już takie standardowe 32-33 stopnie i jakaś absurdalna temperatura odczuwalna.

A jeżeli pogoda nie dopisze to po prostu bieg zajmie mi jeszcze więcej czasu. Już teraz do tych dwóch godzin i blisko czterdziestu minut musiałem dopisać pół godziny, a jeżeli pogoda będzie gorsza to najzwyczajniej w świecie trzeba będzie biec wolniej i więcej odpoczywać. To jest chyba jedyna strona biegania gdy jest ciepło – nie ma problemu by chwilę odsapnąć na dworze, bo w zimie to zawsze chce się wrócić jak najszybciej do domu.

I taka ciekawostka z biegu o czwartej nad ranem – restauracje jeszcze są czynne i siedzi przed nimi mnóstwo ludzi, co wyjaśnia dlaczego o piątej jest taki straszny syf.

38.7

Taka temperatura została odnotowana w środę w mojej części miasta. Na wyspie zanotowano 35 stopni. Ogłoszono alarm koloru pomarańczowego. Jest jeszcze jeden – czerwony.

Innymi słowy dopadły nas upały.

Nie wiem na ile wiarygodne są wskaźniki temperatury odczuwalnej, ale one tutaj od paru dni przekraczają 40 stopni.
Czyli są to temperatury które znam tylko z opowiadań. Biega się w takim klimacie ciężko, przerwy na picie są obowiązkowe bo bez tego może być źle. Widzę mnóstwo ludzi którzy biegają i nie mają ze sobą wody i bardzo mnie to dziwi. Nie wiem czy biegają tak blisko domu, czy mają ze sobą zapas gotówki, ale dziwi mnie takie podejście. W takim klimacie odwodnienia lepiej nie ryzykować.

W czwartek biegło się bardzo przyjemnie. Nawet momentami było chłodno gdy powiał wiatr od morza.

No dobrze, skończmy jednak o bieganiu na dzisiaj, bo o tym piszę praktycznie codziennie.

We wtorek w końcu odbył się konkurs dubbingowy, który wyglądał tak jak się tego można spodziewać czyli zespoły składające się z kilku osób podkładały głos pod filmy, głównie to bajki. Raz podkładali do filmu do którego się bardzo dobrze przygotowali, a drugi raz do filmu który był niespodzianką.

Było to ciekawe, parę grup podeszło do tego totalnie na luzie i bez większego przygotowania, a parę bardzo profesjonalnie. Jedna grupa nawet podkładała efekty dźwiękowe przy użyciu sztućców, co było świetne, ale w wygraniu Im nie pomogło.

Wygrała za to inna z moich klas, bo to był konkurs tylko dla pierwszaków, a że mam chyba większość pierwszego roku to znaczną część tych studentów znam z zajęć.
Wygrali zasłużenie bo część pierwszą przygotowali wyśmienicie, a w drugiej…właściwie to w drugiej też byli najlepsi.

Nie jest to moja ulubiona klasa, z mojej ulubionej klasy nie było moich ulubionych studentów co może i byłoby dziwne gdyby nie to że to są naprawdę inteligentni młodzi ludzi, ale Ich pasje nie są związane z angielskim, więc najzwyczajniej w świecie nie wystawili najmocniejszego zespołu.

Gdy zegarek się psuje

Pierwszy zegarek z GPSem wytrzymał kilka lat. W końcu to Garmin. Długo się z nim nic nie działo, ale jak już zaczęło to się skończyło. Walczył dzielnie, ale w końcu poległ (chociaż ja ciągle mam nadzieję że to jedynie bateria i po jej wymianie zacznie działać prawidłowo) i trzeba było kupić nowy.

Oglądałem, czytałem i w końcu zdecydowałem się na ten z Decathlonu, głównie z powodu dwuletniej gwarancji, możliwości zwrotu w ciągu miesiąca, no i ceny bo był w promocji.

Oczywiście ten tańszy nie ma aż tylu opcji, GPS wydaje mi się nie być aż tak dobry, zwłaszcza że ma problemy z liczeniem wysokości, ale podaje czas i dystans, więc ma to niezbędne minimum, mi więcej opcji nie potrzeba, zwłaszcza odkąd przestałem biegać z pulsometrem.

Niestety w zeszłym tygodni stało się coś niedobrego. Mianowicie po podłączeniu do komputera pojawił się komunikat że urządzenie nie zostało rozpoznane. Usunięcie, zainstalowanie ponowne niestety nie pomagało. Również wyczyszczenie styków w zegarku nie pomogło.

W przypadku zegarków z kilku poprzednich generacji oznaczałoby to konieczność udania się do serwisu i wymianę. Na szczęście teraz większość tych nowych zegarków może łączyć się jeżeli nie bezpośrednio z internetem to poprzez blutooth z komórką, a z komórki można zapisy wysłać na stronę internetową.

Nie sądziłem że ta opcja przyda mi się tak szybko, ale przydała się. Zegarek połączył się z telefonem, ale zanim mogłem bieg zgrać musiałem się zalogować, co jest dość oczywiste, ale z jakiegoś powodu moje konto nie chciało działać. Musiałem założyć nowe. Także założyłem, trening wysłałem i już nie było żadnych problemów.  Wystarczyło spojrzeć na adres strony na którą trening został wysłany i wszystko stało się oczywiste – stworzono osobną stronę dla Chin, a że na komórce nie używam VPN i widać że jestem w Chinach to stwierdzono że nie mogę logować się na konto dla reszty świata (lub tylko Europy).

To już naprawdę mały problem, najważniejsze że udało mi się ten bieg zgrać. Dlaczego ten bieg? Bo nazajutrz zegarek połączył się z komputerem od strzału.

Weekendowe bieganie [28-29 V 2016]

W sobotę było masakrycznie ciężko.

Tak jak lubię na pogodę tutaj narzekać tak jednak biegi kończę i z reguły czuję się okej. Dwa tygodnie temu był ten paskudny poniedziałek po którym ledwo stałem, ale tak jak mówię z reguły.

W sobotę było natomiast paskudnie. Jeżeli się wychodzi przed piątą by pobiegać i już po 10 minutach trzeba się zatrzymać żeby się napić to znaczy że będzie ciężko. Chociaż takie zatrzymywanie się po 10 minutach nie jest jakieś ekstremalnie rzadkie, więc nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka.

Co mnie czekało? Po godzinie zostało mi pół butelki z trzech które ze sobą wziąłem.  Jeszcze w piątek zastanawiałem się czy brać trzy czy brać cztery bo przecież to tylko 22 kilometry więc co najwyżej wodę dokupię. Dokupiłem, oczywiście że dokupiłem, ale jeżeli w ciągu godziny musisz wypić ponad litr wody to znaczy że nie jest dobrze.

Po siódmej, gdy już skończyłem biegać zrobiło się trochę chłodniej, odrobinę przyjemniej, ale przed wejściem do domu musiałem kupić jeszcze jedną butelkę bo czułem że jestem odwodniony.

Nie muszę chyba mówić że moje stopy wyglądały jakbym spędził kilka godzin w basenie bo to już norma, ale pierwszy raz w życiu miałem kalafiory na dłoniach (w sensie pierwszy raz po biegu). Źle, źle po prostu źle.

Straciłem blisko trzy kilo czyli tyle samo co tydzień temu kiedy wypiłem tyle samo ale przebiegłem 10 kilometrów więcej. Nie, naprawdę nie polecam czegoś takiego.

Od teraz będę zabierał ze sobą jeszcze więcej wody, ale przynajmniej dowiedziałem się że skittlesy chociaż smaczne i siedzą mi na żołądku tak samo jak żelki to jednak w czasie biegu są paskudne bo trzeba je gryźć i wtedy nie mogę oddychać ustami. Człowiek uczy się przez całe życie.

Za to orzechy to jest pomysł bardzo dobry, tak orzechy się sprawdzają, podobnie pestki dyni. To się sprawdziło dzisiaj, zobaczymy jak się sprawdzi w czasie dłuższego biegu za tydzień.

Oby tylko nie było tak duszno.

W niedzielę z kolei było trochę lepiej, ale coraz częściej zastanawiam się nad kupnem nowego pasa do biegania, tym razem takiego z miejscem na dwie butelki, bo nawet ta większa powoli przestaje mi wystarczać.

Jako trasę wybrałem kanał na którym odbywały się wyścigi smoczych łodzi (bo okazuje się że wyścigi nie odbywają się w dniu święta smoczych łodzi a tydzień przed nim), ale za skarby świata nie potrafiłem ustalić o której odbędą się wyścigi w niedzielę, a dużo ich już nie zostało bo same finały sądząc po liście wyników którą znalazłem bez większego problemu.

Także kolejny rok bez oglądania wyścigów, ale przynajmniej w tym roku zobaczyłem łodzie z bliska więc jest pewien postęp.

Temple run

Czyli bieg do świątyń.

Za cel sobotniego wybiegania obrałem sobie obejrzenie kilku świątyń i nagrania z każdej z nich filmu. Wszystkie filmy zebrane obejrzeć można poniżej.

Pierwsza.
Najbardziej schowana. Znajduje się po środku blokowiska, tuż przed nią jest olbrzymi plac budowy, generalnie jest to bardzo fajne miejsce bo zaraz obok rozstawiają się wózki z jedzeniem na śniadanie. Byłem tam jeszcze przed piątą rano więc była zamknięta.

Druga.
O niej to nie wiedziałem, ale to dlatego że rzadko tamtędy biegam. Widoczna z ulicy, już otwarta, parę osób siedziało w środku i piło herbatę. Oczywiście znajduje się między blokami, niedaleko jest kilka zakładów pracy, parę wózków z jedzeniem śniadaniowym.

Trzecia.
Znajduje sią przed górą, w dodatku są znaki które mówią gdzie się znajduje więc wydaje się być dość istotna. Tuż przed nią znajdują się jakieś zdjęcia i opisy, więc naprawdę wydaje się być ważna, niedaleko jest cmentarz. Bloków i wózków z jedzeniem w obrębie dwustu metrów nie ma. Były za to dwa psy i dwie osoby w środku pijące herbatę.

Czwarta.
Ta zamknięta. Nie mam pojęcia, więc to co napiszę bierzcie z przymrużeniem oka – wydaje mi się że jest to świątynia taoistyczna zarówno z powodu koloru jak i braku ornamentów. Buddyjskie są z reguły bardziej…kolorowe, ale mogę się mylić całkowicie.

Piąta.
Schowana między restauracjami z jedzeniem, bardziej obiadowym i kolacyjnym niż śniadaniowym. W środku nie było nikogo.

I przy piątej kamera mi upadła, wypadła z niej bateria i nie chciała się włączyć. Uznałem że to koniec kręcenia na sobotę i poszedłem biegać. Zrobiłem trochę podbiegów, w tym jeden z którego jestem bardzo dumny bo miał miejsce na dwudziestym dziewiątym kilometrze, a takie rzeczy są bardzo ważne dla psychiki. Tym ważniejsze że był to trudny bieg. Przed piątą było jeszcze strasznie duszno, chociaż chłodno, a potem na zmianę padało i przestawało, więc nawet nie wyjąłem kurtki przeciwdeszczowej z plecaka. Przypuszczam że dalej było duszno tylko już tego tak bardzo nie odczuwałem, bo jednak te trzydzieści dwa kilometry wykręciłem, ale wyszedł mi najwolniejszy bieg długi od marca, nie licząc tego wbiegania na wzgórze.
Pod koniec zaczęła mnie głowa boleć, ale nie było tak źle jak to czasem się zdarzało. Najgorsze że wydawało mi się że piję dużo i często bo wypiłem dwa i pół litra w trochę ponad trzy godziny (samego biegania wyszło mniej, ale doliczając przerwy na kręcenie, jedzenie i picie, lub po prostu przerwy to trochę tego wyszło), ale i tak w domu okazało się że jestem o ponad trzy kilogramy lżejszy.
To kolejna informacja dla mnie – nawet jeżeli wydaje się że nie jest duszno – jest duszno.

Weekendowe bieganie [14-15 V 2016]

Po tym gdy doszło do tej nagłej zmiany pogody temperatura oscyluje w okolicach 30 stopni, ale jest pochmurno więc nie czuć tego ani trochę, na dodatek nie jest duszno.

Dzięki temu w sobotę biegło mi się świetnie. Nawet nie wiem kiedy te trzydzieści kilometrów się skończyło, do tego 2 litry napojów w zupełności wystarczyły. Pierwszy raz świadomie zaliczyłem 1000 metrów biegania pod górę. Nie wiem czy lepiej biegać po dłuższych, ale mniej stromych odcinkach, czy krótszych ale bardziej stromych, więc będę biegać po obu. No bo po co się ograniczać. Ciało należy przygotowywać do wszystkiego, a przynajmniej do jak kilku możliwości.

W porównaniu do zeszłego tygodnia to było świetnie, aż sam się zdziwiłem że poszło aż tak łatwo. No łatwo to może nie było bo to jednak 30 kilometrów z nowym odciskiem, za mocno startą skórą na paluchu i chlupiących skarpetach, ale to drobnostki. W porównaniu do zeszłego tygodnia gdzie przecież też źle nie było to jak niebo i ziemia. To tylko potwierdza moje przekonanie o tym że warto wstawać wcześniej i zaczyna bieg gdy jeszcze nie jest aż tak ciepło.

Dzisiaj wstałem o 4:45 i na dworze było jeszcze ciemno, ale już dwadzieścia minut później gdy zaczynałem bieg było już w miarę jasno. Zresztą to żaden problem bo trasę znam już doskonale, a pierwszych kilka kilometrów prowadzi mnie po chodnikach, więc się nie mam czym przejmować i też niczym się nie przejmuję.

Dotarła do mnie też jedna rzecz, że o tej godzinie chociaż na ulicach są samochody i to, w porównaniu z Polską, niemało to ludzi na ulicach praktycznie nie ma. Oczywiście są już jacyś, sporo sprzedawców już wyciąga wózki by oferować śniadania, ale naprawdę ludzi jest niewiele. Za to gdy bieg kończę przed ósmą człowiek zdaje sobie sprawę że to Chiny.
Gdy kończyłem jeszcze później bo po ósmej to było już widać że wszyscy wstali i postanowili gdzieś iść. Z reguły prosto pod moje nogi.

Ten 1000 metrów pod górę to coś czego jeszcze nie zrobiłem, bo nawet na tym górskim maratonie było mniej, ale tutaj te metry były rozłożone na dość długich odcinkach więc za bardzo w uda mi nie weszły. Zobaczymy jak to będzie za tydzień gdy znowu będę próbował wbiec na wzgórze.

[Weekendowe bieganie] 7/8 V 2016

Zacznę tak trochę od końca bo chociaż z chronologicznego punktu widzenia nie ma to najmniejszego sensu to jednak ma to ogromne znaczenie z punktu widzenia mentalnego. No to jedziemy.

DCIM100MEDIA

Nienawidzę mojego gpsu w zegarku. Podłączyłem go do komputera, zgrałem dzisiejszy bieg i zobaczyłem to co widziałem już parę razy wcześniej, ale czego bardzo nie chciałem zobaczyć dzisiaj mianowicie 0 przy ilości metrów przebiegniętych w górę i 0 przy ilości metrów przebiegniętych w dół. Wybiegałem, wytruchtałem i wychodziłem dzisiaj wejście na sam szczyt jednego z okolicznych wzgórz. Na sam szczyt na którym nie było już niczego oprócz olbrzymiego placu budowy. Zresztą macie zdjęcia to co Wam będę opowiadał.

DCIM100MEDIA

Do wzgórza mam z domu 6,5 kilometra, mogę to skrócić do 5 (tak przynajmniej mi się wydaje), a od podnóża do szczytu także jest około 6,5 kilometra, ale może być to 5, lub 5,5 jeżeli podejdzie się bardziej stromą drogą (tak myślę), czyli razem w obie strony wyjdzie między 20 a 26 kilometrów, czyli może uda mi się to kiedyś wcisnąć w jakąś środę. Zobaczymy.

DCIM100MEDIA

Wbiegając, a właściwie to wchodząc na szczyt (co się będziemy oszukiwać  – było ciężko, strasznie ciężko, wypiłem 2,5 litra wody i izotoników, a i tak waga pokazała ponad dwa kilogramy mniej) minąłem stado…no nie wiem co to było, może krowy, może woły, zresztą macie film to co się będę produkował.

 

Niebo było piękne.

DCIM100MEDIA

Widok mgły wiszącej nad miastem to coś niesamowitego. Naprawdę cieszę się że pogoda dzisiaj dopisała.

DCIM100MEDIA

Biegnąc z powrotem zaryzykowałem. Naprawdę zaryzykowałem bo wybrałem drogę której nie znałem. A to z reguły kończy się zawracaniem. Tutaj nie chciałem zawracać bo oznaczałoby to powrót na górę. Biegłem więc przed siebie.

DCIM100MEDIA

Wiecie jak czasem narzekam że nie można w tym kraju znaleźć miejsca w którym nie ma ludzi? Można. I dzisiaj kilka znalazłem, droga była wyasfaltowana więc pewnie w ciągu dnia, a zwłaszcza wieczorami robi się tam gęsto od ludzi, ale z samego rana byłem tam tylko ja. Było to zarazem piękne, bo od dawna nie miałem już tak że jestem na drodze całkiem sam, jak i straszne bo a co jeżeli będę musiał teraz zawrócić? Machnąłem na tę drugą myśl ręką i biegłem. Wiedziałem że jeżeli dobiegnę do wysokich budynków to wystarczy włączyć gps w komórce i znajdę drogę do domu. Nie musiałem, wybiegłem w miejscu które znałem, które odwiedziłem kilkukrotnie, ale które zlekceważyłem jako nieciekawe.

DCIM100MEDIA

Pobiegłem do domu i okazało się że brakuje mi jeszcze dwóch kilometrów do zaplanowanych 28. To nic że był to mój najdłuższy bieg od maratonu, musiałem dobić do tych 28, lekceważąc fakt że pewnie te 28 zrobiłem licząc podbiegi. Zrobiłem to i co najdziwniejsze te ostatnie dwa kilometry nie bolały, nie były ciężkie mentalnie, nogi były już zmęczone to oczywiste, ale bardziej z powodu tego wzgórza niż dystansu.