Miesiąc: październik 2016
Tydzień dziesiąty
Egzaminy
Tydzień dziewiąty na uczelni, podobnie jak tydzień dziesiąty, to tygodnie egzaminów połówkowych.
W teorii ma to być taki bodziec motywujący studentów do ciągłej pracy. Mi osobiście w ogóle ten Polski system nie pasował i uważam że jedno kolokwium decydujące o wszystkim jest okropnym demotywatorem.
W każdym razie w teorii jest to rozwiązane fajne, ale w praktyce…no cóż, począwszy od ‘egzaminy śród semestralne nie są aż takie ważne, więc nie mamy żadnego wzorca według którego trzeba je przygotowywać’ (co jeszcze nie jest złe, bo w końcu jest jakaś normalność, ale daje już lekki przedsmak tego co się może dziać), poprzez studentów wypełniających arkusze z innych egzaminów bo się spóźnili i widzieli jakąś kartkę papieru na biurku, na studentach którzy wchodzą do sali jak gdyby nigdy nic w połowie pierwszego zadania i mają pretensje że nie chcę ich do egzaminu dopuścić.
Rozumiem spóźnić się w zimę w Polsce, samemu mi się zdarzyło nie raz. Nigdy na kolokwium, ale na zajęcia od czasu do czasu tak. Wystarczyło żeby któryś z autobusów czy tramwajów spóźnił się, lub wręcz nie przyjechał, co przecież jest normą w zimę.
Spóźnić się na zajęcia w Chinach, gdy trzeba mieszkać w akademiku będącym 10 minut spacerkiem od sal? Nie pojmę. Raz studentka przyszła mi w połowie pierwszych zajęć, czyli spóźniła się 30 minut i na pytanie dlaczego odpowiedziała ‘cały mój pokój zaspał’ i ona uważała że to jest wytłumaczenie. No bo przecież skoro wszyscy zaspali to jej indywidualna odpowiedzialność jest zmniejszona.
Czasem pytam się June skąd się taka mentalność bierze, na co żona odpowiada ‘nikt od nich tego nie wymaga, chińscy nauczyciele się nie przejmują, a oni sami nie rozumieją że robią coś nie tak’. Uwierzycie że w takich chwilach nawet ta szkoła w Changchun wydaje mi się lepsza? Tam przynajmniej studenci chcieli ze mną rozmawiać, a ci tutaj…i to pomimo o niebo lepszych wyników na egzaminach. Ot kolejny dowód na to że to jakie oceny masz nie ma wpływu na to jakim jesteś człowiekiem.
Zgubiłem się
To świeża wiadomość, bo z soboty. Otóż w czasie długiego wybiegania zgubiłem się.
Najpierw się przewróciłem, bo jakiś farfocel nie posprzątał przewróconej, przez tajfun, lampy do której przykuty był stalowy drut. No i wyrżnąłem o ten drut, poleciałem prosto na dłonie i znowu lewe kolano, a przy okazji jakimś cudem obiłem zegarek. Myślę że powinienem zgłosić się do SUUNTO i powiedzieć że nikt nie przetestuje odporności ich zegarków na starcia z betonem jak ja. Jak na razie to znosi te starcia gorzej niż garmin.
Gdy już przemyłem jodyną rany ruszyłem przed siebie. Bo w sumie taką trasę wybrałem – cały czas przed siebie, prosto w nieznane. Nagle pojawiło się rozdroże z lampą i pobiegłem w prawo, dobiegłem do końca drogi w wiosce i stanąłem przed główną drogą. Zawróciłem z powrotem do wioski, bo było jeszcze za ciemno by biegać po głównej drodze i zacząłem szukać tej lampy. Przebiegłem wioskę dwa razy w całości, pytając ludzi po drodze jak się dostać na dworzec. Niektórzy pytali się mnie o to na jaki dworzec chce się dostać, bo chociaż 3 kilometry od wioski znajduje się jeden to może chciałem się dostać do tego drugiego, tego na wyspie, raz padło pytanie czy chce się tam dostać na nogach, co w tamtej chwili bardzo mnie rozbawiło, ale im dłużej nad tym myślę tym widzę że było to głębsze pytanie niż wtedy rozumiałem. Bo przecież mogłem powiedzieć że chcę złapać stopa, ale wtedy pewnie zostałbym oddelegowany do tej głównej drogi, czego nie chciałem zrobić.
W końcu skierowany w dwóch przeciwnych kierunkach stwierdziłem ze pobiegnę do tej głównej drogi bo zaczęło robić się widno. Tylko że wtedy dotarło do mnie że minąłem tę lampę już dwa razy i teraz wystarczy zakręcić i pobiec przed siebie. Tak też zrobiłem i po trochę ponad godzinie byłem w domu, ale jedno powiem – masakra. Zamiast coraz lepiej to biega mi się coraz gorzej.
Obwoźni sprzedawcy
Znacie może takie sceny z westernów gdy do miasteczka przyjeżdża koleś, z reguły pseudo lekarz, z jakimiś specyfikami które mają ludziom życie ułatwić, lub uleczyć ich z czegoś?
Przypuszczam że kiedyś gdzieś między komunizmem a kapitalizmem w Polsce było podobnie, pojawiali się gdzieś, na jakichś festynach, ludzie sprzedający pewnie proszki do prania, albo inne cuda mówiąc że są z zagranicy i zarabiali na tym krocie.
W Chinach spotkałem się z tym po raz pierwszy w piątek. Znaczy może spotkałem się wcześniej, ale nie byłem tego świadomy. Koło 19 koleś rozstawił samochód przy targu wieczornym i zaczął prezentację. Nie mam pojęcia co sprzedawał bo stałem za daleko i za krótko. W końcu to piątek więc muszę iść wcześnie do łóżka, w końcu czeka na mnie długi bieg w sobotę z rana.
Zresztą nawet gdybym miał aparat to i tak bym się nie dopchał. Było wokół niego tylu ludzi, że aż mnie ścięło. Większość oczywiście starszych, ale kilka w średnim wieku też się znalazło. To niesamowite że taki sposób sprzedaży czegokolwiek może jeszcze funkcjonować i jest interesujący dla tego pokolenia. Głośna muzyka, kolorowe światła, a w koło ludzie między sześćdziesiątym a siedemdziesiątym rokiem życia oglądający prezentację jakiegoś domokrążcy.
Przekąski
To taki powrót do korzeni kiedy wszystko było nowe, intrygująca, a aparat był kiepski. Także zaczynamy mały przegląd chińskich przekąsek.
Na pierwszy ogień idą nasiona słonecznika z kilku różnych firm. Różnią się one nie tylko opakowaniem, ale także smakiem. Nie ma tutaj co prawda takiego wyboru jak w Jiawang gdzie można było sobie wybrać dowolny z kilku-kilkunastu smaków począwszy od normalnego na arbuzowym skończywszy, ale nie jest źle.
A skoro o arbuzie mowa to oto nasiona arbuza. Kiedyś myślałem że to źle przypieczone nasiona dyni, ale nie, to nasiona arbuza. Ja nie żartuję, to są rozwinięte i przypieczone nasiona arbuza, które je się jako przekąskę.
Następnie mamy mój ukochany bób. Bób smażony, ale z nim muszą robić coś jeszcze, bo po samym smażeniu świeży bób nie będzie tak wyglądać.
A to paskudnie wyglądające ale przepyszne, przynajmniej te robione przez June, fasolki sojowe. Smażone na głębokim oleju z solą. Pycha, po prostu pycha. Pewnie od samego patrzenia poziom HDL skacze, ale hej, czasem sobie można pozwolić na odrobinę szaleństwa.
Przechodzimy do kategorii mięsnej. Ale tak spokojnie, bo to jest bardziej kategoria mięsopodobne, czyli kurze nóżki. Dostałem kiedyś jedną od uczennicy w Jiawang, została na półce aż do dnia wyjazdu. Brakuje mi odwagi by to skosztować. Chociaż raz, smażoną na głębokim oleju zjadłem. Bez smaku praktycznie.
A to mamy kurze udko. W plastiku, z roczną datą spożycia. Bo czemu nie?
Było już na facebooku, ale co mi tam, niech będzie jeszcze raz. Noga świńska, z roczną datą spożycia, bo czemu nie? Zjadłem już kiedyś świńską stopę, może nie w całości, ale w kawałkach, ale takiej z plastiku bym nie spróbował.
A oto i mały melon ze znaczkiem 福, czyli szczęście. Podobno biją rekordy popularności w Wietnamie.
OBYWATEL KANE?!
Słońce nie odpuszcza
Słońce przygrzewa
Ludzie, ludzie, wszędzie ludzie
Ciepło i pada
Do domu
Zerwałem się z łóżka pół godziny przed budzikiem. Na śląsku mówimy na to rajzenfiber, w Niemczech nazywają to dokładnie tak samo tylko piszą reisefieber.
Nerwy związane z podróżą. Każdy z nas to zna. No cóż, dzięki temu miałem więcej czasu by się ogarnąć i mogłem wyjść na deszcz.
Tak, bo z samego rana padało. Bez problemu znalazłem taksówkę, czego się trochę obawiałem i miałem w pogotowiu wizytówkę do jednego z taksówkarzy, i ruszyliśmy na lotnisko. Oczywiście ruszyliśmy za wcześnie bo o ile droga z lotniska trwała dwie godziny, o tyle droga na lotnisko trwała niecałe pół godziny. Za taką szybką podróż należał się kierowcy napiwek i tak uśmiechniętego człowieka to ja już dawno nie widziałem. Jednak nie wszystkim chciwość przeżarła trzewia i porządnych ludzi jest jeszcze całkiem sporo.
Śniadanie zjadłem w jedynej otwartej restauracji czyli siedzi oferującej smażone kurczaki. Zaletą tej sieci jest to że obojętnie gdzie człowiek się znajdzie to jedzenie zawsze będzie przynajmniej przyzwoite i jadalne.
Potem odprawa, spóźniony samolot, chmara chińczyków biegających po lotnisku niczym kurczaki bez głowy bo zmieniono bramkę pod którą podstawiano samolot i lot.
Lot był najgorszym lotem w moim życiu.
Takiego bólu głowy nie miałem od dawna. Prawdopodobnie od ogólniaka. Głowa się prawie wyłączyła, żołądek ścisnął się pięść i usiłował wywrócić się na drugą stronę, a ja jedyne co mogłem zrobić to oddychać głęboko i liczyć do 10. Ciągle, nieustannie liczyć do 10, bo przecież tabletki nadałem w bagażu.
Na moje szczęście odprawa w Hong Kongu trwała tylko kilkanaście minut, a na bagaż czekać nie musiałem. Tabletki pomogły praktycznie natychmiast. Gdyby nie one to byłoby krucho.
A potem był obiad, czyli kawa i curry.
Jedzenie na lotnisku w Hong Kongu jest drogie, ale jest w pełni warte swojej ceny, nie dość że faktycznie smakowało jak curry to jeszcze było tam więcej mięsa niż warzyw (co trochę odbiega od curry, ale tłumaczy cenę) więc można było się solidnie najeść, a że był to mój pierwszy posiłek od śniadania w Rangun to spałaszowałem to błyskawicznie.
Zresztą miałem też inny powód by się spieszyć – musiałem dostać się na dworzec w Shenzhen przez 19, kiedy to odjeżdżał mój pociąg do Xiamen.
Podróż metrem trwała długo, ale więcej czasu straciłem na odprawie. Liczyłem że większość ludzi będzie wracać siódmego października, ale chyba jednak więcej wracało szóstego, tak jak ja. W Shenzhen znalazłem się pół godziny przed odjazdem pociągu. Potem kolejka do kupna biletu do metra, kolejka w metrze i nagle dotarło do mnie że metrem nie zdążę.
Wybiegłem ze stacji i pobiegłem szukać taksówki, jedyne jakie były to te nielegalne, zaryzykowałem, dogadałem się co do ceny, ale podróż zamiast dziewięciu minut trwała pół godziny, chociaż kierowca się nie oszczędzał. Zapłaciłem mu znacznie mniej niż było uzgodnione bo jednak pociąg odjechał, zrozumiał.
Naprawdę zostali na świecie jeszcze porządni ludzie.
Na żaden inny pociąg do Xiamen nie miałem już szans, bilety wyprzedano. Pozostało więc kupić bilet na pierwszy pociąg dnia następnego.
Noc na dworcu w Shenzhen skończyła się przed północą kiedy to zostałem z dworca wyrzucony. Spędziłem ją więc na podziemnym parkingu oblewając się potem i przytulając plecak i torbę. Dworzec otworzono o szóstej, część restauracji jednak nie otworzono tak szybko i przyszło mi zjeść w innym fast foodzie, tym razem słynącym ze złotego M. Co ciekawe, zestaw śniadaniowy smakował dokładnie tak samo jak zestaw śniadaniowy w Bratysławie. Nawet mieli masło na bułkach.
Lekcja z dni ostatnich – spóźniony samolot wymaga ponownego zapoznania się z rozkładem pociągów
Tydzień dziewiąty
Tajfun i słowotwórstwo
Miał w nas uderzyć tajfun o dźwięcznej nazwie Haima, którą oczywiście Chińczycy przetranskrybowali do 海马 czyli morski koń. Urocze. Znaczy, nikt tego jako morski koń nie czyta, tak jak nikt nie czyta 女儿 jako kobieta syn, ale można to tak odczytać.
Uderzył za to w Filipiny i nie wygląda to zbyt kolorowo. W Xiamen nikt nie zginął gdy uderzył w nas super tajfun, elektryczność i wodę przywrócono w dwa dni, a w ciągu dwóch tygodni wszystko wróciło to stanu ogólnie jest dobrze. Wygląda na to że na Filipinach tak lekko nie będzie. U nas tym razem skończyło się na deszczu i strasznej wilgotności (dzisiaj w czasie biegu myślałem że wyzionę ducha, cztery litry wody a przecież kończy się już październik, więc nie powinno być aż tak źle).
W ogóle tajfun to fajny przykład chińskiego słowotwórstwa. Wygląda to po chińsku o tak: 台风 i pisze się taifeng czyli tajwański wiatr/wiatr od Tajwanu. Czyli już kiedyś tam Chińczycy wiedzieli że te wiatry nadchodzą od strony Tajwanu.
Czasem ten język jest bardzo przyjazny i logiczny, bo 台 to skrót od Tajwan, którego pełna nazwa to 台北 (no dobra, to już nie wygląda tak fajnie), a 风 to po prostu wiatr. Dokładnie to samo 风 mamy w 风水, czyli feng shui (dosłownie wiatr woda). Pisałem już o ogniu parę tygodni temu, więc wiecie że naprawdę są chwile gdy to wszystko układa się w logiczną całość. Nawet ta nieszczęsna kobieta syn, czyli córka.
Kobieta syn
A skoro już mowa o rozróżnianiu płci to w tym tygodniu ogłoszono złapanie szajki zajmującej się przewożeniem próbek krwi kobiet w ciąży do Hong Kongu gdzie sprawdzano płeć ich dzieci. Bo w Chińskiej Republice Ludowej sprawdzanie płci dziecka jest nielegalne. Do tego stopnia nielegalne że wręcz karalne. Lekarz może cię źle zdiagnozować jeszcze pogorszyć samopoczucie i nic się nie stanie, ale jeżeli sprawdzi i poda ci płeć dziecka to policja go aresztują, dorzuci grzywnę i jeszcze wrzuci do więzienia. Chciałbym żartować, naprawdę chciałbym, ale taka jest prawda.
Podobno, ale to w już nie wierzę ta konkretna szajka zarobiła 30 milionów dolarów, co jest jakąś straszną abstrakcją i przypuszczam że chodzi tu o 30 milionów juanów co jest równie abstrakcyjną kwotą, ale o wiele łatwiejszą do przyjęcia.
A dlaczego tylu ludzi chce sprawdzać płeć swojego dziecka? Co się będziemy oszukiwać, wszystko to ma związek z tym że Chiny przez lata, setki lat wręcz były społeczeństwem typowo rolniczym a córki na roli są o wiele mniej przydatne niż syn. Gdy wprowadzono politykę jednego dziecka ludzie najzwyczajniej w świecie nie chcieli tracić tej jedynej szansy na kogoś kto nie zapewni im przyszłości. Zaraz, zaraz, nie zapewni im przyszłości? No tak, pamiętajmy że rząd Chiński generalnie nie ingerował za mocno w życie swoich obywateli, ale co za tym szło byli oni zdani tylko na siebie i swoją rodzinę, więc syn w przyszłości miał utrzymywać swoich rodziców, a córka? No cóż, córka nie za bardzo miała jak rodziców utrzymywać (to jest straszne uproszczenie, ale musimy je w tej chwili zaakceptować). Także syn -> dostatnia przyszłość dla rodziny, córka -> będziemy przymierać głodem na starość. Oczywiście rząd Chiński rozumiał to i w niektórych miejscach pozwalana na drugą szansę, czyli jak się urodzi córka to można było starać się o drugie dziecko bez wnoszenia opłat.
Politykę jednego dziecka zluzowano dwa lata temu, w tym roku zniesiono całkowicie, rząd Chiński wręcz zachęca ludzi do posiadania drugiego dziecka bo dotarło do nich że siły roboczej ubywa. W rolnictwie nie pracuje już najwięcej osób, ba , wszystko wskazuje na to że wkrótce rolników będzie mniej niż osób zatrudnionych w przemyśle bo sektor usługowy już zatrudnia najwięcej osób.
Najzabawniejsze jest to że kobiet już jest blisko 50 milionów mniej niż mężczyzn, a różnica w tych rocznikach które w ciągu najbliższych kilku lat będą się żenić wynosi 12 milionów. W przedziale 0-14 lat ta różnica wynosi 18 milionów. Czyli w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat 30 milionów Chińczyków będzie miało spory problem ze znalezieniem żony. Naprawdę spory.
Może zamiast chcieć mieć syna rodziny powinny chcieć mieć córkę? Lub córki?
Kawa z Mjanmy
Miałem dwie.
Jedną świeżo paloną, zmieloną przy mnie w pobliżu hinduskiej świątyni przez panią która ewidentnie była hinduską, chyba nawet zdjęcie na facebooka wrzuciłem. Nie wiem czy powinienem winić za to podróż samolotem, czy może klimat w Xiamen, ale kawa była bez smaku. Znaczy coś tam było, ale czuć że to kawa z typu tych lepiej zróbmy coś lekkiego, niezbyt gorzkiego, niezbyt kwaśnego, ale cenowo i tak zmiażdżyło każdą kawę dostępną w Chinach.
A drugą kupiłem w sklepie i muszę przyznać że jestem pod wrażeniem. Mocna, lekko gorzka, no świetna. I teraz żałuję że kupiłem tylko dwa opakowania, chociaż może to i lepiej, bo pewnie i tak by się popsuły w tym klimacie
Z innych kawowych wieści. Przyglądałem się rozpuszczalnej kawie którą normalnie kupuję na taobao i dotarło do mnie że ona wcale nie jest z Wietnamu jak początkowo myślałem. Znaczy inaczej, ona jest przywożona z Wietnamu, ale produkowana jest w Tajlandii na tajski rynek, skąd jest eksportowana do Wietnamu, gdzie kupują ją Chińczycy i sprzedają w Chinach.
Czasem, najzwyczajniej w świecie, brakuje mi słów.
‘Wy macie zegarki, a my mamy czas’
Takie stwierdzenie przeczytałem ostatnio i bardzo mi się spodobało. Bo ono doskonale oddaje Chińskie podejście do czasu.
Dwa tygodnie temu poprosiłem naszą koordynatorkę o wydrukowanie egzaminów na nadchodzący poniedziałek. Dostałem je w piątek. No tak, nie powinienem narzekać bo dostałem w piątek na dwa dni przed egzaminami. Tylko to jest taki jeden z kamyczków w ogrodzie Chińskiego podejścia do czasu – dlaczego mam zrobić coś wcześniej skoro mogę to zrobić później.
Drugim takim kamyczkiem jest to że moi studenci mają cały semestr na przygotowanie prezentacji na dowolnie wybrany temat zabrali się za to w tym tygodniu. No dobrze, nie wszyscy, ale jednak większość. Problem jest jeden – to jest połowa semestru, od poniedziałku ruszają egzaminy, a potem zostały już tylko dwa zajęcia i egzamin ustny, także tego…już wiem że część z nich tylko łatwych 15 punktów nie dostanie. Pytanie czy oni to wiedzą?