A zaczął się, jak prawie każdy, o szóstej rano. Po siódmej wyszedłem na autobus i o dziewiątej zameldowałem się w Xuzhou. Najpierw polazłem do sklepu kupić parę rzeczy by, przy okazji, rozmienić pieniądze. Przesympatyczna Pani w sklepie zaproponowała mi zakup trochę droższych rzeczy niż planowałem, ale gdy powiedziałem ‘Taj głej la’, czyli ‘za drogie’ zaczęła się śmiać i przestała namawiać. Znalazłem taksówkę, ale była ustawiona w złą stronę i Pan kierowca nie chciał mnie zabrać, zgłosił się za to inny Pan, który podwiózł mnie do znajomego centrum handlowego. Mogłem pójść, ale taksówką było szybciej, a dzisiaj naprawdę nie miałem ochoty szlajać się po Xuzhou. Ruchome schody zawiozły mnie na drugie piętro i znalazłem księgarnie. W dziale ‘Klasyka Angielskiej literatury’ znalazłem Victora Hugo (no dobrze, książkę jego autorstwa), ale książki do nauki chińskiego już nie. Na szczęście miałem screena z internetowej wersji księgarni i pokazałem go Pani w kasie a Ona wstukała ISBN i…’Mayo’, czyli ‘nie ma’…No to nie ma…podziękowałem, złapałem taksówkę na dworzec i pojechałem do Jiawang. Strata czasu…
Tofu z wodorostami
Tofu z grzybami
A razem wyglądało o tak:
W Jiawang kupiłem jedzenie w obwoźnej budce z jedzeniem i za te trzy worki wyszło mnie 14 RMB, czyli przeliczając na ilość całkiem nieźle. A trzy dania to nie jedno, więc jest różnorodność. Naprawdę się rozleniwiłem, ale muszę się też pochwalić bo znalazłem inny sklep w którym jest bób i to nie na słodko!
Nie wiem, ale trochę jak królikanie
Zjadłem obiad i postanowiłem że pojedziemy z meridką na przejażdżkę, tym razem w stronę rzeki. Rondko przejechane prosto, cały czas prosto. Po drodze nawet minąłem autobus 28, który podobno jedzie gdzieś gdzie należy się przesiąść w kolejny by dojechać do jeziora i tak sobie wymyśliłem że skoro zajęło mi dojechanie tutaj 52 minuty to pojadę jeszcze 18 bo za 6 kilometrów jest jakaś góra. Góry nie było, było miasteczko. Nie chciało mi się go zwiedzać więc zawróciłem i wróciłem.
Tylko nagle zacząłem się przebijać przez ogromne pokłady błota, których poprzednio nie było. Wtedy zwątpiłem…może ta droga się zmieniła bo tyle ciężarówek tu jeździ? No może…w końcu zsiadłem z roweru i jacyś mili ludzie pokazali mi żebym jechał przez wioskę, bo tam nie ma takiego syfu na drodze. Podziękowałem, przejechałem przez wioskę i znowu zacząłem jechać laskiem, ale coraz bardziej wątpiłem czy to dobra droga.
Uznałem jednak że nie ma się co spinać bo jedzie się przyjemnie. No i tak sobie jechałem, aż w końcu dotarłem do kolejnej drogi którą na pewno nie przyjechałem…Zawróciłem i przez całą drogę powrotną jechałem otoczony gimnazjalistami na rowerach elektrycznych…szału nie ma. Dojechałem do znajomego rozwidlenia w drodze i dwóch sympatycznych Panów poradziło mi żebym jechał przez wioskę, bo tam nie ma takiego…no sami wiecie, zapytałem się ‘Jiawang?’ ‘jeden skrzyżowanie lewo dwa skrzyżowanie lewo’ ‘Dziękuję’. Czyli miałem skręcić a nie jechać prosto. Skręciłem i rozpoznałem drogę. Prowadzi koło tych hałd z węglem i taka ciekawostka, w tej ‘wiosce’ starsi ludzie przebiegają z jednej strony ulicy na drugą, oraz chodzą po poboczu zbierając węgiel do takich oto koszyków:
‘kyjima?’ ‘mogę?’ nigdy nie było bardziej przydatne.
Wróciłem do Jiawang. Z lekkiej przejażdżki która miała mi pomóc przed jutrzejszymi interwałami zrobił się najdłuższy wyjazd w moim życiu, a nie wziąłem ze sobą ani jedzenia, ani picia. Myślę że klepnięcie 100 kilometrów to kwestia znalezienia odpowiednej trasy, nic więcej. Może zaplanuję coś takiego na poniedziałek…
W każdym razie po powrocie meridkę trzeba było znowu umyć, dlatego jutro naprawdę zrobimy coś lekkiego i przyjemnego po jakiejś suchej trasie. Tylko obawiam się jak to jutro z tymi interwałami będzie…
Korzystając z okazji – przepraszam wszystkich czekających na zdjęciach. Najzwyczajniej zapomniałem je wgrać. Już się poprawiam.