Tag: fotoblog
[Fotoblog]Koniec listopada – początek grudnia
[FOTO]Niedziela
Beninkaza szorstka na ostro
Ziemniaki
Wieprzowina w sosie słodko kwaśnym
Kulki o smaku rzodkiewki i dyni (bez smaku praktycznie)
Beninkaza szorstka na ostro (ona absolutnie nie ma żadnego smaku, a przez to można z nią robić naprawdę świetne rzeczy)
Tofu z pomidorami i papryką
Słodkie, ale nie mam pojęcia co…
Beninkaza szorstka tym razem nie na ostro
U góry – bakłażan z pomidorami i papryką, na dole tofu na ostro
Tofu w sosie pomidorowym
Suszone tofu na ostro
Świeże tofu na ostro
[FOTO]
Fotoblog
Fotoblog
Fotoblog
Na wzgórze
Nong Khiaw, co widzieliście już na zdjęciach z wczoraj, położone jest nad rzeką u podnóża kilku wzgórz. W czasie dwóch pierwszych wojen Indochińskich teren ten był pod bombardowaniem amerykańskim. A że jest to teren bogaty we wzgórza i jaskinie to ludzie starali się w nich schronić. Na tym mogłoby się skończyć, ale amerykanie zrzucali tyle bomb że ludzie zaczęli wręcz w tych jaskiniach żyć. To jaskinie stały się domem dla zwykłych ludzi, jak i siedzibą miejscowych urzędników. Jednak pierwszego dnia w Nong Khiaw zobaczyliśmy te wzgórza ukryte w chmurach i postanowiliśmy ruszyć na jedno z nich by spojrzeć na okoliczne tereny z wysokości kilkuset metrów.
Ja na śniadanie zjadłem niezastąpioną zupę, a June smażony makaron z warzywami. Pierwszy raz był to makaron nie ryżowy. Był za to wzięty z zupki błyskawicznie i była to nasza ostatnia wizyta w tej restauracji.
Ruszyliśmy pod górę. Dostaliśmy kijki i można w końcu spacerować. Śpieszyliśmy się by zdążyć zanim te poranne chmury się rozwieją, dlatego też nie robiliśmy zbyt wielu przerw.
Na szczęście nie wyglądało to jak chodzenie po górach w Chinach. Owszem były schody, ale bardzo niewiele, w dodatku wszystkie wyrzeźbione w ziemi przy jak najmniejszej ingerencji w środowisko. Po pierwszym półroczu w Jiawang byłem pod wrażeniem tego jak budowane są w Chinach te ścieżki, ciągle przed oczami mam płytę chodnikową wyciętą tak by dać dostatecznie dużo miejsca drzewku, bardzo mi się to podobało. Jednak z czasem dotarło do mnie że nie wszędzie w Chinach tak to wygląda i częściej niż rzadziej drzewa są zwyczajnie w świecie wycinane by ułatwić ludziom transport. Tutaj nie dało się tego odczuć, owszem droga była oczyszczona, ale i tak by musiała zostać oczyszczona z wszystkich niewybuchów.
No właśnie, niewybuchy, To też jest coś na co zwracają uwagę przewodnicy – lepiej nie schodzić ze ścieżki, lepiej się nie oddalać, po prostu lepiej się nie wychylać bo może się to źle skończyć.
Dotarliśmy na szczyt i dech nam zaparło. Nie tyle ze zmęczenia co z powodu tego jaki człowiek jest malutki stojąc w obliczu tego majestatu.
Na obiad June zamówiła smażony makaron z warzywami, tym razem nie z zupki, a ja sałatkę z mięsem bawoła domowego.
Po obiedzie poszliśmy się pooglądać ofertę biur turystycznych i zostaliśmy zaskoczeni ofertą jednodniowej wyprawy w czasie w której zobaczymy dzikie zwierzęta takie jak: bawół domowy, kura czy świnia. Tylko dzięki silnej woli wtedy się nie roześmiałem.
A na kolację zjadłem larb, czyli typową laotańską sałatkę na ostro. Tak! W końcu coś ostrego, bo obojętnie ile przypraw dodawałem do tej zupy nie mogłem jej doprawić do mojego smaku.
Poprzez świątynie
W Polsce wieże kościelne są nierozerwalną częścią krajobrazu, do tego stopnia że często nie zwracamy na nie uwagi. Po części dlatego że niektóre z nich wtapiają się doskonale w tło miasta/wioski, a po części dlatego że widzimy je tak często.
W Laosie, Kambodży i Tajlandii kompleksy świątynno-zakonne noszą nazwę wat. W czasie tych dwóch tygodni w Laosie widziałem je praktycznie co krok. W każdej miejscowości w której się zatrzymywaliśmy i każdej większej którą mijaliśmy był przynajmniej jeden wat.
Rzucają się w oczy głównie dlatego że są inne. Niezwykle charakterystyczne, wszystkie budowane bardzo podobnie, ale jednak nie do końca. Przede wszystkim są kolorowe. I to bardzo.
W Luang Prabang waty są wszędzie, nie można przejść kilometra nie mijając jakiegoś po drodze. Niektóre są znane, inne mniej, niektóre są złote, inne białe. To co łączy je wszystkie to praktycznie brak słów wyjaśnienia. Pomimo tyli turystów odwiedzających to miasto jakoś nikt nie postarał się by im pomóc, trochę przybliżyć te kompleksy i stworzyć chociaż krótką listę z opisem co i jak. Trochę to smutne bo nawet w Chinach, kraju skupiającym się przede wszystkim na turystach krajowych, można przeczytać cokolwiek w znacznej większości miejsc wartych uwagi.
A w Laosie, nawet w najbardziej znanym wacie – Xieng Thong, ani słowa po angielsku…
A co to?
Wat Xieng Thong, czyli świątynia złotego miasta jest buddyjską świątynią znadującą się na północnym końcu półwyspu na którym znajduje się Luang Prabang.
Jest to jedna z najważniejszych świątyń w Laosie, wybudowano ją w latach 1559-1560 przez króla Setthathiratha. Aż do 1975 była świątynią królewską, w której przeprowadzano koronacje.
Architektoniczne jest przykładem typowej sztuki Laotańskiej. Na bramie watu zostały wyrzeźbione sceny z życia Buddy.
Pod koniec dziewiętnastego wieku do kompleksu dodano bibliotekę, a w 1961 wieżę z bębnami.
Jednak zanim doszliśmy do tej świątyni minęliśmy kilka innych, po drodze zatrzymując się na śniadanie gdzie June mogła skosztować jak smakuje śniadanie europejskie w Laosie.
To był nasz ostatni dzień w Luang Prabang i w końcu żadne z nas było w stanie ruszyć na dłuższy spacer więc ruszyliśmy chłonąć atmosferę tego miasta.
Rzeczywiście jest to perełka, czysta, architektonicznie zróżnicowana, łącząca architekturę kolonialną z typowymi Laotańskimi budynkami.
Dotarliśmy też na targ skierowany dla tubylców. Żadnych różnic w cenach :-)
W drodze na szczyt
Dzień drugi w Luang Prabang był dniem który June odchorowywała. Nie wiadomo czy było to coś co zjadła, czy może raczej fakt że tak naprawdę nie jadła niczego konkretnego od kilku dni. Laotański makaron nie jest czymś co June lubi najbardziej.
Jak widzicie na zdjęciach poranki w Laosi są dość zamglone. Podobno dość spory wpływ na tę mgłę mają wypalane pola. Nie mam pojęcia ile w tym prawdy bo aż tyle wypalanych pól nie widziałem, ale skoro ludzie tak to tłumaczą to pewnie coś w tym jest.
Na wczesny obiad udało znaleźć się June coś zjadliwego czyli sajgonki, odgrzewane ale przynajmniej zjadliwe, do tego naleśniki, a ja dorwałem zupę tom yum.
A co to?
Tom yum, znane także jako tom yam to tradycyjna ostro kwaśna zupa z Laosu i Tajlandii.
Tom jest Laotańskim słowem oznaczającym process gotowania, a yam jest rodzajem ostro kwaśnej sałatki, stąd też nazwa tom yum.
Podstawowe składniki wywaru to palczatka, liście papedy, galangal, sok limonkowy, sos rybny, oraz papryczki chili.
Tom yum – bardzo smaczny, chociaż połączenie smaków kwaśnego i ostrego nie należą do moich ulubionych. Będąc w lesie przewodnik dał nam do skosztowania jeden ze składników tej zupy, ale za skarby świata nie pamiętam który, zapewne galangal, ale głowy sobie uciąć nie dam.
Następnie ruszyliśmy na szczyt górujący nad starym miastem, czyli Phou Si.
A co to?
Najważniejsze wzgórze w mieście z którego rozciąga się widok na ścisłe centrum. By dostać się na szczyt trzeba pokonać około 320 schodów. Na szczycie znajduje się świątynia.
Wieczorem przyszła kolej na następny wieczór spędzony na targu i znowu odczułem to o czym pisałem wczoraj: spokój. Owszem, gdzieś w tle grała muzyka, ale na wieczornym targu był spokój, praktycznie sami turyści, ale ani przez moment nie czułem że patrzą na mnie jak na chodzący portfel.
Na kolację udałem się do bufetu na otwartym powietrzu. Coś takiego powinno być w Chinach, zdecydowanie powinno. Mnóstwo różnych potraw do wyboru, wszystkie smaczne, zero mięsa, więc tanio i jak się człowiek pośpieszy to ciepłe.