Konkurs

W niedzielę byłem jednym z sędziów na konkursie. W Changchun też kiedyś byłem, na takim samym konkursie. Studenci wygłaszali przemówienia na konkretny temat i sędziowie oceniali.

Motywem głównym finału, bo na finał mnie zaproszono, eliminacje postanowiono mi, i innym obcokrajowcom, oszczędzić była niesprawiedliwość.

Zanim w ogóle do tematu przejdę to chciałbym tylko zauważyć że o ile w Changchun w jury byłem i ja i Bryan to były też nauczycielki z normalnej kadry pedagogicznej, które na co dzień uczyły angielskiego w tamtej szkole, tak tutaj oprócz mnie i amerykańskiego doktora wykładającego filozofię (bardzo mnie ciekawi jak to wyglądało) nie było nikogo z kadry uniwersyteckiej. Pozostali sędziowie byli wzięci ze szkoły językowej która była głównym sponsorem tego konkursu. Słabo to wygląda, zwłaszcza gdy sobie przypomnę że to przecież Chińscy nauczyciele zachęcali mnie do chodzenia na spotkania w English corner, chociaż obowiązku by to robić nie miałem żadnego. Bardzo słabo.

No dobrze, niesprawiedliwość. Większość tematów kręciła się wokół tego że ludzie są traktowani niesprawiedliwie, że jest duża różnica między edukacją w bogatej części Chin, a ubogiej części Chin, że kobiety traktowane są niesprawiedliwie, że ludzie są bogaci i biedni.
Mnie bardzo ciekawi gdy ludzie mówią o tej bogatej i ubogiej części Chin, bo przecież June pochodzi z wioski, teściowie to rolnicy, chociaż teść jest elektrycznym samoukiem i naprawia praktycznie wszystko co ma kable, ale to nie jest jakaś bardzo bogata rodzina. I June i inni Jej znajomi z tej wioski się wyrwali. Zaparcie Ich samych pozwoliło Im z tego miejsca wyjechać.  Owszem, musieli spędzać wiele godzin na nauce, ale dali radę, więc da się. Zwłaszcza w Chinach gdzie gospodarka ciągle się jeszcze rozwija i znajduje się miejsce dla samouków. Może i pewnego poziomu w urzędach nie przeskoczą, może trafią w końcu na ten szklany sufit, ale stworzą podwaliny pod kolejne pokolenie.

Dużo było takich górnolotnych żądań że rząd powinien coś zrobić, to w ogóle często się pojawia w moich rozmowach z June rząd powinien to uregulować. Nieświadomie, naprawdę nieświadomie zabiłem dwóch chłopaków pytaniami. Jeden mówił że życie było dla niego niesprawiedliwe, jak był mały to jego młodszy brat miał więcej zabawek więc zapytałem Go kiedy poszedł do pierwszej pracy i co to było. Po chwili zawahania powiedział może po studiach pójdę do pracy. Bardzo mi się to może podobało.

A drugiego zabiłem zupełnie nieświadomie bo to chłopak z mniejszości, tej niezbyt lubianej mniejszości (o czym nie wiedziałem bo wyglądał jak inni Chińczycy Han, ale Oni wiedzieli, Oni zawsze wiedzą kto jest Han, a kto nie jest), i zapytałem Go co On robi by świat był bardziej sprawiedliwy. No nic nie powiedział, zupełnie Go to zbiło z tropu. Dla Niego od urodzenia świat jest niesprawiedliwy i od początku edukacji już jest na aucie bo nie jest jednym z nas. Tyle dobrego że ludzie z mniejszości, gdzie jednak edukacja stoi na trochę niższym poziomie dostają dodatkowe punkty na egzaminach i mają szanse pójść na dobre studia. Lub w ogóle na studia.

Weekendowe bieganie [14-15 V 2016]

Po tym gdy doszło do tej nagłej zmiany pogody temperatura oscyluje w okolicach 30 stopni, ale jest pochmurno więc nie czuć tego ani trochę, na dodatek nie jest duszno.

Dzięki temu w sobotę biegło mi się świetnie. Nawet nie wiem kiedy te trzydzieści kilometrów się skończyło, do tego 2 litry napojów w zupełności wystarczyły. Pierwszy raz świadomie zaliczyłem 1000 metrów biegania pod górę. Nie wiem czy lepiej biegać po dłuższych, ale mniej stromych odcinkach, czy krótszych ale bardziej stromych, więc będę biegać po obu. No bo po co się ograniczać. Ciało należy przygotowywać do wszystkiego, a przynajmniej do jak kilku możliwości.

W porównaniu do zeszłego tygodnia to było świetnie, aż sam się zdziwiłem że poszło aż tak łatwo. No łatwo to może nie było bo to jednak 30 kilometrów z nowym odciskiem, za mocno startą skórą na paluchu i chlupiących skarpetach, ale to drobnostki. W porównaniu do zeszłego tygodnia gdzie przecież też źle nie było to jak niebo i ziemia. To tylko potwierdza moje przekonanie o tym że warto wstawać wcześniej i zaczyna bieg gdy jeszcze nie jest aż tak ciepło.

Dzisiaj wstałem o 4:45 i na dworze było jeszcze ciemno, ale już dwadzieścia minut później gdy zaczynałem bieg było już w miarę jasno. Zresztą to żaden problem bo trasę znam już doskonale, a pierwszych kilka kilometrów prowadzi mnie po chodnikach, więc się nie mam czym przejmować i też niczym się nie przejmuję.

Dotarła do mnie też jedna rzecz, że o tej godzinie chociaż na ulicach są samochody i to, w porównaniu z Polską, niemało to ludzi na ulicach praktycznie nie ma. Oczywiście są już jacyś, sporo sprzedawców już wyciąga wózki by oferować śniadania, ale naprawdę ludzi jest niewiele. Za to gdy bieg kończę przed ósmą człowiek zdaje sobie sprawę że to Chiny.
Gdy kończyłem jeszcze później bo po ósmej to było już widać że wszyscy wstali i postanowili gdzieś iść. Z reguły prosto pod moje nogi.

Ten 1000 metrów pod górę to coś czego jeszcze nie zrobiłem, bo nawet na tym górskim maratonie było mniej, ale tutaj te metry były rozłożone na dość długich odcinkach więc za bardzo w uda mi nie weszły. Zobaczymy jak to będzie za tydzień gdy znowu będę próbował wbiec na wzgórze.

Nagłą zmiana pogody

Wczoraj lało i była burza, do tego było chłodno i dzisiaj od razu było przyjemniej. Chyba tylko trzy razy musiałem się zatrzymać by uzupełnić płyny.

Uzupełnianie płynów jest niezwykle istotne w tym klimacie. W poniedziałek co prawda wypiłem pół litra (bo tylko tyle ze sobą biorę gdy idę na około godzinę), ale i to było za mało. Po powrocie do domu myślałem że odfrunę i wiedziałem że to z odwodnienia a nie ze zmęczenia. Nie polecam, naprawdę nie polecam.
Dzisiaj pół litra zleciało ale nie było źle, wręcz przeciwnie, w takiej pogodzie to można biegać i biegać. Pewnie w sobotę znowu będzie około trzydziestu stopni i te cztery butelki, które już są przygotowane, trzeba będzie uzupełnić jeszcze jedną, ale to nie powinno być problemem.

Ważne jest to by w takim okresie tak dobierać trasę by mieć zawsze dostęp do wody pitnej. W Polsce nigdy o tym nie myślałem, nigdy nie musiałem się tym nawet przejmować, przecież kurczę do domu z Parku nigdy nie miałem więcej niż 6 kilometrów, a przecież po drodze mijałem czy to hipermarket czy to kilka budek z jedzeniem i wodą.  Tutaj natomiast muszę uważać bo 6 kilometrów to może być za dużo gdy czuć pragnienie. Oczywiście znalezienie sklepu czy kogoś sprzedającego wodę nie stanowi żadnego problemu, jednak zawsze lepiej mieć do takiego miejsca bliżej niż dalej. Nigdy nie wiadomo kiedy ta woda może się przydać. A z reguły przydaje się wcześniej niż później.

Ach…kisiel z solą smakuje paskudnie, jest to chyba najohydniejszy izotonik jaki w życiu piłem, nie polecam, wręcz odradzam, nie wiem co we mnie wstąpiło żeby w ogóle coś takiego próbować. Może za mało kisielu dałem? Spróbuje za tydzień, w tym tygodniu przede wszystkim woda i rodzynki w wodzie. Mam miód, ale te wszystkie napoje robione z miodem wychodziły mi za słodkie i mdliły z czasem, więc robię sobie od nich tygodniową przerwę.

Jego serce bije bardzo wolno

Kolejny szpital zaliczony. To już trzeci w czwartym mieście (w Changchun mnie to ominęło) i teraz już człowiek nauczył się że najpierw trzeba oddać krew i mocz bo potem można coś już zjeść.
Wszystkie badania zajęły mniej niż 40 minut, ale prawdę mówiąc były najbardziej dokładne. Tak długo na USG nigdy mnie nie maglowano, podobnie z badaniem wzroku które, tak jak opisałem, sprowadzało się do wpisania numerka, a teraz kazano mi usiąść i naprawdę przeczytać numerki, oczywiście poprzedzono to sprawdzaniem czy cierpię na daltonizm. Do tego standardowy rentgen płuc, pobranie krwi, próbki moczu i EKG.

Z EKG były problemy bo przyssawki nie chciały się przyczepić, a gdy już Pani Doktor posmarowała mnie żelem i przyssawki się przyssały to podzieliła się z June jednym zdaniem ‘Jego serce bije bardzo wolno’. June na szczęście wiedziała co powiedzieć bo Ją uświadomiłem że moje serce nie bije zbyt szybko i wyjaśniłem dlaczego. Gdy Pani Doktor usłyszała że to z powodu biegania to się uspokoiła.

Dwa lata temu gdy robiliśmy te badania w Zhengzhou i także moje serce biło za wolno (rok temu z jakichś powodów wróciło do normy) to nikt nic nie powiedział. Ot fakt przyjęty i wszystko gra, można machać dzwoneczkiem. Od razu widać różnicę w podejściu, człowiek czuje się mniej jak skarbonka z której wyciąga się pieniądze, a bardziej jak człowiek.

Ciśnienie wyszło prawie książkowe 120/70 czyli bardzo fajnie biorąc pod uwagę ilość potraw smażonych na głębokim oleju jakie pochłaniam w czasie śniadań. Czyli wygląda na to że wszystko jest w porządku.

A potem wróciliśmy do domu i łącznie wszystko zajęło nam mniej niż 3 godziny, więc bardzo, bardzo dobrze. Szybko się przebrałem i poszedłem biegać. Żołądek był ciężki po niezbyt dobrym śniadaniu, ale tak to jest gdy w okolicy nie ma za bardzo czego zjeść i pozostają jedynie baozi z małych sklepów w okolicy przystanków autobusowych. Jedzenie w okolicy przystanków autobusowych to takie 50-50 albo się uda, albo się nie uda, tym razem się nie udało i na 16 kilometrze w końcu jedno baozi wykonało drogę powrotną, ale potem było już trochę lepiej, więc nie powinienem narzekać.

Chciałbym również zwrócić honor mojemu GPSowi którego jednak nie nienawidzę. To nie jego wina że nie miałem zmierzonych sum wysokości, to wina programu do którego GPS dane wysyłał. Dzisiaj program się zzaktualizował i nagle podał mi sumy wysokości. Wydają mi się śmiesznie niskie i czuję się wręcz żenująco że takie wzgórza musiałem wchodzić, ale prawdę mówiąc ja zbyt wielkiego doświadczania w bieganiu po górach nie mam więc powinienem zmniejszyć swoje oczekiwania.

I tak też zrobię.

Deszczowy wtorek

Właściwie to nawet burzowy. Nie wiem czy to dobrze czy źle, nie mam zielonego pojęcia jak wpłynie to na jutrzejszą pogodę, ale dzisiaj jest bardzo przyjemnie. Czuć że ten deszcz był potrzebny.

Jutro czeka mnie pierwszy od pięciu miesięcy bieg po śniadaniu, a może wręcz po obiedzie zależnie od tego ile czasu zajmie powrót ze szpitala.

Tak, tak ze szpitala. Jak co roku trzeba iść się przebadać żeby dostać książeczkę zdrowia bo bez niej nie ma mowy o pozwoleniu pobytu. Oczywiście, w końcu Chińska Republika Ludowa nie może sobie pozwolić by jakiś obcokrajowiec chodził i zarażał jakimś paskudztwem jej obywateli.  Ciekawe jak wygląda to w innych miejscach na świecie.

W każdym razie trzeba z rana wcześnie wstać, udać się do szpitala, uiścić opłatę i się przebadać. Czyli znowu czeka mnie badanie krwi, moczu, USG, EKG, badanie wzroku i rentgen płuc. Co prawda to badanie wzroku jest zawsze pro forma i zawsze wpiszą mi tam -100 (czyli -1), ale od czasu do czasu sprawdzą czy nie cierpię na daltonizm.

Chciałem robić te badania w piątek, ale skoro mam już bilety wykupione do Polski na połowę lipca to nie chce nikomu dawać podstaw do mówienia że coś zostało zawalone z mojej winy. Nie mam jakoś zaufania do tej Pani w biurze współpracy z zagranicą. W poprzedniej szkole wszyscy nauczyciele przedłużający kontrakt byli zaganiani i odwożeni do szpitala razem, a że nas jest tutaj tylko trzech to każdy musi się o to sam zatroszczyć.

Badania krwi i moczu trzeba robić na czczo więc o bieganiu nie ma mowy. Chociaż przeszło mi to przez głowę, ale ostatecznie stwierdziłem że faktycznie nie ma to sensu bo może się to źle skończyć. Nie wiem jak skończy się bieganie koło 10-11 w tym klimacie, ale hej – nie dowiem się dopóki nie spróbuję. Może nie będzie tak źle, zwłaszcza że mam przygotowany nowy izotonik, tym razem odkopałem stary przepis oparty o kisiel. Zobaczymy jak to się sprawdzi.

[Weekendowe bieganie] 7/8 V 2016

Zacznę tak trochę od końca bo chociaż z chronologicznego punktu widzenia nie ma to najmniejszego sensu to jednak ma to ogromne znaczenie z punktu widzenia mentalnego. No to jedziemy.

DCIM100MEDIA

Nienawidzę mojego gpsu w zegarku. Podłączyłem go do komputera, zgrałem dzisiejszy bieg i zobaczyłem to co widziałem już parę razy wcześniej, ale czego bardzo nie chciałem zobaczyć dzisiaj mianowicie 0 przy ilości metrów przebiegniętych w górę i 0 przy ilości metrów przebiegniętych w dół. Wybiegałem, wytruchtałem i wychodziłem dzisiaj wejście na sam szczyt jednego z okolicznych wzgórz. Na sam szczyt na którym nie było już niczego oprócz olbrzymiego placu budowy. Zresztą macie zdjęcia to co Wam będę opowiadał.

DCIM100MEDIA

Do wzgórza mam z domu 6,5 kilometra, mogę to skrócić do 5 (tak przynajmniej mi się wydaje), a od podnóża do szczytu także jest około 6,5 kilometra, ale może być to 5, lub 5,5 jeżeli podejdzie się bardziej stromą drogą (tak myślę), czyli razem w obie strony wyjdzie między 20 a 26 kilometrów, czyli może uda mi się to kiedyś wcisnąć w jakąś środę. Zobaczymy.

DCIM100MEDIA

Wbiegając, a właściwie to wchodząc na szczyt (co się będziemy oszukiwać  – było ciężko, strasznie ciężko, wypiłem 2,5 litra wody i izotoników, a i tak waga pokazała ponad dwa kilogramy mniej) minąłem stado…no nie wiem co to było, może krowy, może woły, zresztą macie film to co się będę produkował.

 

Niebo było piękne.

DCIM100MEDIA

Widok mgły wiszącej nad miastem to coś niesamowitego. Naprawdę cieszę się że pogoda dzisiaj dopisała.

DCIM100MEDIA

Biegnąc z powrotem zaryzykowałem. Naprawdę zaryzykowałem bo wybrałem drogę której nie znałem. A to z reguły kończy się zawracaniem. Tutaj nie chciałem zawracać bo oznaczałoby to powrót na górę. Biegłem więc przed siebie.

DCIM100MEDIA

Wiecie jak czasem narzekam że nie można w tym kraju znaleźć miejsca w którym nie ma ludzi? Można. I dzisiaj kilka znalazłem, droga była wyasfaltowana więc pewnie w ciągu dnia, a zwłaszcza wieczorami robi się tam gęsto od ludzi, ale z samego rana byłem tam tylko ja. Było to zarazem piękne, bo od dawna nie miałem już tak że jestem na drodze całkiem sam, jak i straszne bo a co jeżeli będę musiał teraz zawrócić? Machnąłem na tę drugą myśl ręką i biegłem. Wiedziałem że jeżeli dobiegnę do wysokich budynków to wystarczy włączyć gps w komórce i znajdę drogę do domu. Nie musiałem, wybiegłem w miejscu które znałem, które odwiedziłem kilkukrotnie, ale które zlekceważyłem jako nieciekawe.

DCIM100MEDIA

Pobiegłem do domu i okazało się że brakuje mi jeszcze dwóch kilometrów do zaplanowanych 28. To nic że był to mój najdłuższy bieg od maratonu, musiałem dobić do tych 28, lekceważąc fakt że pewnie te 28 zrobiłem licząc podbiegi. Zrobiłem to i co najdziwniejsze te ostatnie dwa kilometry nie bolały, nie były ciężkie mentalnie, nogi były już zmęczone to oczywiste, ale bardziej z powodu tego wzgórza niż dystansu.

Nie możemy mieć niczego ładnego

No nie możemy bo wszystko i tak nam spleśnieje.

Przywieźliśmy z Laosu kilka fajnych obrazów, od taty dostaliśmy świetny obraz z Krakowa, w Chinach dokupiliśmy ramki, w dodatku trzy z nich zrobili nam na zamówienie bo chcieliśmy dłuższe niż szersze a akurat takich nie mieli to musieli zrobić. Potem przez blisko godzinę męczyłem się z wbiciem drewnianym młotkiem malutkich gwoździ w ścianę (z czego ona jest to nie wiem) i dzięki temu mieszkanie nie wyglądało na puste.

Aż do wczoraj. Wczoraj zobaczyłem że coś niefajnego dzieje się z obrazem od taty i po szybkim odwróceniu ramki okazało się że wyrosła na niej pleśń. Do tego stopnia że zaczęła dobierać się do obrazu. Podobnie z obrazami z Laosu, chociaż one jeszcze mogą być do uratowania, tylko muszą się porządnie wygrzać.

Kupiliśmy świetny drewniany stojak na ubrania, bo jedna szafa na dwie osoby i zimowe kołdry to jednak za mało. Pleśń ją zżera. Na szczęście jeszcze nie wdarła się zbyt głęboko więc wystarczyło spędzić godzinę na czyszczeniu.

Wystarczy jeden dzień bez czyszczenia kuchni by na kafelkach pojawiła się pleśń. Na cholernych kafelkach. Pozbycie się jej to pikuś, ale wszechobecność tego cholerstwa przeraża.

Zapytaliśmy ludzi stąd jak sobie z tym radzić. Nie otwierajcie okien gdy jest wilgotno. TU JEST ZAWSZE WILGOTNO.

Zaczynam rozumieć dlaczego ludzie przeprowadzając się z naszego budynku do innych mieszkań zabierają ze sobą plastikowe rzeczy, a drewniane wyrzucają. Naprawdę wszystko musi być w tanim i brzydkim plastiku bo inaczej to spleśnieje i trzeba będzie wyrzucić. No nie, nie możemy mieć ładnych rzeczy.

Podobno od przyszłego tygodnia znowu ma zacząć lać bez przerwy. Co prawda prognozy pogody na ten tydzień, jak do tej pory, zupełnie się nie sprawdzają bo deszcz jeszcze nie padał ani razu, więc może nie będzie tak strasznie. Chociaż między Bogiem a prawdą deszcz by się przydał bo duszno jest nieprzeciętnie.

Wbiegłem na wzgórze

Nie mówiłem że w sobotę znalazłem też górę. Była zaraz obok tunelu, a właściwie to obok i nad, bo to przez tę górę tunel prowadził. Zaraz obok tunelu znajdowało się podejście na górę, w sobotę z tego podejścia zrezygnowałem uznając że skoro to tydzień wypoczynkowy to nie ma co się męczyć.

W środę tam wbiegłem. Jeszcze nie na szczyt, to sobie zostawiam na sobotę, ale byłem już na 200+ metrach z czego kilkadziesiąt metrów podejścia było dosłownie podejściem bo biec nie byłem w stanie, nogi nie są aż tak silne. Dzięki temu pękła mi w głowie bardzo ważna bariera psychologiczna – że ciągle muszę biec.

Nigdy nie liczyłem fragmentów chodzonych do biegu, zawsze gdy musiałem iść zatrzymywałem czas i odpoczywałem, to było bardzo ważne dla mojej psychiki. A stało się jeszcze ważniejsze odkąd zacząłem biegać w Chinach. O ile w Changchun wyglądało to w porządku bo tam jest klimat podobny do tego panującego w Polsce, więc byłem w stanie przebiec i 30 kilometrów bez picia wody, tak wszędzie indziej bieganie bez wody było trudne. Jeszcze w Zhengzhou w zimę dawałem radę, ale w Xiamen nie wyobrażam sobie biegania bez wody. Nie ma na to opcji. Także zawsze gdy robiłem przerwę na picie, czy tak jak teraz żeby coś zjeść naciskałem stoper. Po prostu taka bariera w głowie kiedy idziesz to się nie liczy.

Im więcej czytałem o bieganiu po górach tym częściej widziałem opinie będziesz chodzić/wszystkiego nie da się przebiec i w końcu pogodziłem się z tym że faktycznie, nie wszystko da się przebiec i będę musiał chodzić nie tylko gdy nie mam już siły biec (no bo przecież zdarzało mi się w czasie maratonów chodzić) ale także by te siły oszczędzać, albo gdy podbieg był zbyt stromy.

W każdym razie dostałem się na szczyt. Dostałem się tam chyba wejściem z którego nikt nie korzystał od jakiegoś czasu, zapewne jest też drugie podejście, mniej strome, ale na odkrywanie tego przyjdzie jeszcze kolej.

Widok był nieprzeciętny. Nie miałem pojęcia że to wzgórze to więcej niż wzgórze, to prawdziwa wioska w mieście, a ja przecież wszystkiego nie widziałem, nie wiem nawet czy w sobotę wszystko zobaczą, pewnie nie, ale w końcu udało mi się znaleźć wzgórze na którym mogę trenować.

Madżong

O madżongu jako o grze będę musiał kiedyś napisać, na razie musicie zadowolić się dwoma informacjami (plus trzecią która pojawiła się niespodziewanie):
– mnóstwo ludzi gra w madżonga (poważnie, mnóstwo)
– hazard w Chinach jest zakazany
– mnóstwo ludzi gra w madżonga na pieniądze chociaż to hazard i jest zakazane

Im człowiek dłużej przebywa w Chinach tym bardziej dociera do niego że prawo stanowi tutaj jedynie sugestie. Może w Pekinie czy Szanghaju prawo to faktycznie prawo, ale już gdzie indziej to może być różnie.
Warto pamiętać że system administracyjny Chin jest skomplikowany, ale według niego miasto w którym mieszkamy z June znajduje się na drugim poziomie i jest to jedno z nielicznych miast nie będących stolicą prowincji znajdującym się na tym poziomie. Dość powiedzieć że na wyspie, czyli w dwóch najważniejszych dzielnicach, obowiązuje zakaz poruszania się na motorze (nieźle, nie?).

No dobrze, czyli mamy już tak: hazard, miasto wysoko w hierarchii czyli pewnie się już domyślacie że będzie o hazardzie, więc jeszcze jedna sprawa i możemy przejść do opisu sytuacji.

Parę tygodni po tym jak przyjechaliśmy otwarto sklep z warzywami praktycznie pod naszym blokiem, a że wtedy też przestaliśmy chodzić do najbliższego sklepu (bo byli tam niesympatycznie ludzie) to od czasu do czasu zaglądaliśmy do tego sklepu będącego pod nosem. Wybór może i był niewielki, ale przynajmniej sprzedawca był w porządku i nie trzeba było chodzić do tego innego marketu (w końcu to 5 minut spaceru więcej, a czasem trzeba tylko pomidora kupić). Z czasem sprzedawano tam tez owoce i więcej warzyw, więc i my tam częściej przychodziliśmy, niestety po kilku tygodniach Pan sprzedawca powiedział że sklep zamyka i będzie tu ktoś inny miał sklep. Zapewne życie sprzedawcy nie było dla niego i postanowił to pomieszczenie wynająć komuś.

Nowy sprzedawca także zaczął sprzedawać warzywa, już bez owoców, do tego mięso, jakieś sosy, ale nigdy gdy przychodziliśmy tam z June nie miał tego co akurat potrzebowaliśmy. Zawsze miał za to mnóstwo mężczyzn w sklepie. Zawsze.

Z czasem zauważyliśmy z June że oni grają tam w madżonga. Sklep składał się z dwóch pomieszczeń, jedno na parterze, a drugie na piętrze, ale do tego na piętrze normalnie klienci nie wchodzili, a ci ludzie siedzieli na piętrze i grali. Widać to było przez otwarte okna.

No nic, skoro grają, a facetowi ewidentnie na sprzedaży warzyw nie zależy to wiadomo że głównym przychodem jest madżong. Także od tamtej pory nawet tam nie zachodziliśmy, bo i po co, i tak nie ma tam nic co chcielibyśmy kupić, a w madżonga grać nie chcieliśmy.

I teraz scena właściwa.

Wczoraj wieczorem przed sklepem pojawiła się policja. Dwa radiowozy, siedmiu policjantów. Co się stało?
Oczywiście główny przychód sklepu pochodził z madżonga, ale w pewnym punkcie Pan sprzedawca przesadził i ograł pewnych ludzi na znaczną sumę pieniędzy. Ci z kolei okazali się ludźmi których nie należy ogrywać na znaczną sumę pieniędzy i zagrozili PSowi że Go zabiją. Ów się wystraszył i wezwał policję.

Dzisiaj w madżonga nikt nie grał, sklep był pusty z wyjątkiem rodziny PSa, która przed sklepem grała w karty.

Weekendowe bieganie

Po trzech tygodniach ciężkich przyszła kolej na tydzień lekki, a może nie tyle lekki co mniejszy objętościowo. Najdłuższy sobotni bieg został skrócony do 22 kilometrów i było to niesamowicie przyjemne doświadczenie.

Dowiedziałem się dlaczego na mapie dość długi odcinek drogi jest szary i powód był bardzo prosty: przez dwa i pół kilometra droga prowadzi pod górą, czyli jest to tunel. Nie tak długi jak te na południu Yunnanu, ale porównywalny.

Nie ukrywam że momentami pobłądziłem i parę razy musiałem się cofać bo nawet tutaj tak daleko od centrum miasta trwają roboty drogowe, widać że coś co sprawdzało się jeszcze kilka lat temu teraz nie sprawdza się w ogóle. Dość powiedzieć że mijałem ulicę którą mijałem kilka tygodni temu i gdyby nie bardzo charakterystyczny budynek to w ogóle bym jej nie poznał z banalnego powodu: nie była zalana wodą.

Przy okazji znalazłem inne wejście na górę z którym gps poradził sobie bardzo ładnie i zakładam że z tego wejścia skorzystam jeszcze kilkukrotnie, zwłaszcza że w okolicy nie było żadnych schodów, a jedynie podbieg. Jedyny problem jaki jest z tym związany to odległość, bo jednak żeby dobiec do tej góry to trzeba przebiec około siedmiu kilometrów, ale z drugiej strony czego się nie robi by się odpowiednio przygotować do ultramaratonu po górach, prawda?

Pogoda oczywiście się zepsuła. Tak jak poprzednie dwa dni były ładne i słoneczne, tak w weekend było pochmurnie i deszczowo. Świetna pogoda do biegania, niezbyt dobra pogoda do przyjazdu do Xiamen.
A Xiamen było w weekend majowy drugim najbardziej obleganym miejscem w Chinach, na pierwszym oczywiście niezmiennie niezależnie od święta jest słoneczny kurort na południu Chin – Sanya na wyspie Hainan.

Wróciła Pani sprzedająca placki, ale w czasie Jej nieobecności skosztowałem kilku innych placków, zarówno z okolicy bliższej (bo otworzył się nowy sklep z jedzeniem porannym, to już czwarty), jak i trochę dalszej (to przy testowaniu nowych tras) i prawdę mówiąc teraz mając większe porównanie te placki nie są już aż tak dobre jak były kiedyś. A może inaczej – one dalej są takie same, ale teraz mając możliwość wyboru nie wybrałbym ich.