Zacznę tak trochę od końca bo chociaż z chronologicznego punktu widzenia nie ma to najmniejszego sensu to jednak ma to ogromne znaczenie z punktu widzenia mentalnego. No to jedziemy.
Nienawidzę mojego gpsu w zegarku. Podłączyłem go do komputera, zgrałem dzisiejszy bieg i zobaczyłem to co widziałem już parę razy wcześniej, ale czego bardzo nie chciałem zobaczyć dzisiaj mianowicie 0 przy ilości metrów przebiegniętych w górę i 0 przy ilości metrów przebiegniętych w dół. Wybiegałem, wytruchtałem i wychodziłem dzisiaj wejście na sam szczyt jednego z okolicznych wzgórz. Na sam szczyt na którym nie było już niczego oprócz olbrzymiego placu budowy. Zresztą macie zdjęcia to co Wam będę opowiadał.
Do wzgórza mam z domu 6,5 kilometra, mogę to skrócić do 5 (tak przynajmniej mi się wydaje), a od podnóża do szczytu także jest około 6,5 kilometra, ale może być to 5, lub 5,5 jeżeli podejdzie się bardziej stromą drogą (tak myślę), czyli razem w obie strony wyjdzie między 20 a 26 kilometrów, czyli może uda mi się to kiedyś wcisnąć w jakąś środę. Zobaczymy.
Wbiegając, a właściwie to wchodząc na szczyt (co się będziemy oszukiwać – było ciężko, strasznie ciężko, wypiłem 2,5 litra wody i izotoników, a i tak waga pokazała ponad dwa kilogramy mniej) minąłem stado…no nie wiem co to było, może krowy, może woły, zresztą macie film to co się będę produkował.
Niebo było piękne.
Widok mgły wiszącej nad miastem to coś niesamowitego. Naprawdę cieszę się że pogoda dzisiaj dopisała.
Biegnąc z powrotem zaryzykowałem. Naprawdę zaryzykowałem bo wybrałem drogę której nie znałem. A to z reguły kończy się zawracaniem. Tutaj nie chciałem zawracać bo oznaczałoby to powrót na górę. Biegłem więc przed siebie.
Wiecie jak czasem narzekam że nie można w tym kraju znaleźć miejsca w którym nie ma ludzi? Można. I dzisiaj kilka znalazłem, droga była wyasfaltowana więc pewnie w ciągu dnia, a zwłaszcza wieczorami robi się tam gęsto od ludzi, ale z samego rana byłem tam tylko ja. Było to zarazem piękne, bo od dawna nie miałem już tak że jestem na drodze całkiem sam, jak i straszne bo a co jeżeli będę musiał teraz zawrócić? Machnąłem na tę drugą myśl ręką i biegłem. Wiedziałem że jeżeli dobiegnę do wysokich budynków to wystarczy włączyć gps w komórce i znajdę drogę do domu. Nie musiałem, wybiegłem w miejscu które znałem, które odwiedziłem kilkukrotnie, ale które zlekceważyłem jako nieciekawe.
Pobiegłem do domu i okazało się że brakuje mi jeszcze dwóch kilometrów do zaplanowanych 28. To nic że był to mój najdłuższy bieg od maratonu, musiałem dobić do tych 28, lekceważąc fakt że pewnie te 28 zrobiłem licząc podbiegi. Zrobiłem to i co najdziwniejsze te ostatnie dwa kilometry nie bolały, nie były ciężkie mentalnie, nogi były już zmęczone to oczywiste, ale bardziej z powodu tego wzgórza niż dystansu.