Word podkreśla mi słowo ultramaraton co już znakiem że to nie jest coś normalnego. Bo czy normalne jest bieganie przez kilka-kilkanaście godzin pokonując blisko 60 kilometrów? No średnio. Jest w tym odrobinę szaleństwa, nutka niepokorności, w końcu już sam bieg maratoński jest wyzwaniem i traktowany jest jako coś nie dla każdego, a żeby biegać jeszcze więcej i to po górach? No to już przesada.
Po przebiegnięciu trzeciego maratonu, pierwszego do którego się przygotowywałem, postanowiłem że przebiegnę ultramaraton. Spróbowałem, ale po 36 kilometrach musieli mnie zwieźć na metę bo jak zęby skaczą z zimna i koc termiczny nie pomaga to należy wybrać opcję przetrwanie.
Od tamtego dnia minęły cztery lata i taki bieg w trakcie którego pokonałbym ponad 42 kilometry chodził za mną cały czas. Do tego stopnia, że rok temu przebiegłem pół dodatkowego okrążenia w Rybniku, czyli wyszło 44 kilometry, a parę miesięcy później w Chinach trasa liczyła 42,4 kilometra, ale oficjalnie dystansu ultra nie pokonałem.
Na swoje drugie podejście, wybrałem bieg w Krempnej, głównie dlatego że te tereny były mi obce, a i sam bieg nie jest jeszcze taki znany, więc ludzi nie będzie za dużo, a jednak pokonywanie szlaków w tłumie nie jest przyjemne.
Do Krempnej przyjechaliśmy dzień wcześniej, dzięki uprzejmości organizatorów rozbiliśmy namiot za szkołą (która była całą noc otwarta więc nie trzeba było kombinować z ubikacją).
Wszyscy w biurze byli niesamowicie uprzejmi, gdy June wstała ze mną o trzeciej nad ranem by skorzystać z toalety zagrzali nam wodę na herbatę, a rodziców zaprosili na kawę. Widać że ten wilk promujący bieg bardziej przypomina tego pluszowego siedzącego w biurze zawodów.
Start zaskoczył nie tylko mnie, ale i żonę i rodziców, na szczęście zawsze na starcie zawsze następuje pierwsze zderzenie ze ścianą. Opowiadam sobie ten żart od pierwszego maratonu, to straszny suchar ale zawsze poprawia mi humor.
Cała grupa zgubiła się już na przy pierwszej możliwej okazji bo zamiast biec w prawo pobiegliśmy prosto, o pomyłkę nie było trudno bo po obu stronach znajdowały się taśmy oznaczające bieg. W gruncie rzeczy ta pomyłka nie byłaby jakoś bardzo dotkliwa bo w ostateczności pokonalibyśmy trasę od tyłu, ale ktoś krzyknął i zawróciliśmy.
Długo, długo, bardzo długo biegliśmy gęsiego, bo szlak był wąski, w dodatku zarośnięty i już na trzecim kilometrze wylądowałem po raz pierwszy twarzą na ziemi. Na szczęście to dla mnie nie pierwszyzna, więc szybko wstałem i ruszyłem dalej.
Pierwsze podejście było ciężkie, przede wszystkim z powodu tej wąskiej ścieżki i tłumu. Potem zbieg i ponownie było ciężko. Takie ostre zbiegi to coś do czego nie byłem przygotowany bo niby jak mam się do tego przygotować biegając w mieście nad morzem? No nijak.
Za to widoki…ach…widoki były piękne i mnóstwo ludzi zatrzymywało się by robić zdjęcia jak słońce wschodzi nad polami, które jeszcze są spowite mgłą.
Kilka lat temu w Luoyang spotkałem chłopaka który, jako jedyna spotkana tego dnia osoba, nie robił zdjęć więc musiałem się Go zapytać jaki był powód tej decyzji. Chcę te obrazy zapisać w głowie. Lubię robić zdjęcia, ale czasem są takie widoki które sprawiają że przypominam sobie tego chłopaka i także staram się zdjęć nie robić by utrwalić je w pamięci. Przynajmniej niektóre.
Myślę że to właśnie z powodu widoków znowu wyrżnąłem, tym razem na śliskiej od rosy trawie. Nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz biegałem po trawie, a co dopiero na takiej z rosą, no i wyszło jak wyszło, ale przynajmniej ten drugi raz wylądowałem na plecach, pewnie żeby było po równo.
Przed pierwszym punktem z wodą nastąpił kolejny problem z trasą, a może nie tyle z trasą co z przyglądaniem się taśmom. Kilkanaście osób źle pobiegło i po paru chwilach zbiegaliśmy po stromiźnie gęsiego. Ktoś nawet wpadł na pomysł by zacząć w tym momencie wyprzedzać. Zyskiwali po kilka metrów a zaraz potem i tak wracali do szeregu.
Ledwo zbiegliśmy z góry i czekała na nas woda. Czyli punkt z wodą. A chwilę potem kolejne podejście. To w ogóle bardzo ładne słowo podejście, bo nie podbieg. A wbieganiu na coś takiego nie może być mowy. Naszła mnie wtedy myśl że chciałbym zobaczyć jak sobie z czymś takim radzą zwycięzcy, w końcu jak się uczyć to od najlepszych. Dociskając kolana nad tym właśnie się zastanawiałem.
W Chyrowej na 19 kilometrze i pierwszym pełnym punkcie odżywczym dolałem trochę wody, złapałem żelka i pobiegłem dalej. Ludzie zatrzymywali się dłużej i widać było że wolontariusze uwijają się przy nas jak obsługa w bardzo dobrym hotelu. Wybiegając usłyszałem że jestem…no właśnie nie pamiętam czy usłyszałem 56 czy 58. Przez chwilę się nad tym zastanawiałem, ale potem machnąłem ręką. To moje drugie podejście, tym razem musi się udać, to który jestem nie ma znaczenia, grunt to podchodzić pod każdą górę a na płaskim i z góry zbiegać.
Takie zdjęcie zrobione tuż za punktem: wszyscy przebiegają uśmiechając się do aparatu, a ja idę zapatrzony w aparat próbując zadzwonić do June.
Potem nastąpiło kilka przyjemnych kilometrów, niezbyt strome podejścia, niezbyt strome zbiegi. Trochę po asfalcie, trochę po szlakach, ale zanim było przyjemnie czekała mnie jeszcze jedna wywrotka. Tym razem na płaskiej drodze. Czułem że plaster mi się odlepił z palca i trzy razy rozwiązywałem but by ostatecznie dojść do wniosku że wyjąłem go za pierwszym razem
Dalej nie było już tak przyjemnie. Czekało na mnie podejście na Baranie, które wbrew pozorom nie ciągnęło się tak bardzo jak myślałem, nawet nie było aż tak strasznie. Nie zrozumcie mnie jednak źle, nie było ani łatwo, ani lekko, ani przyjemnie, trzeba było się trochę naskakać, a potem sporo te kolana ponaciskać, ale nie mogło być inaczej, w końcu to góry.
Po kilku minutach na szczycie dotarło do mnie, że organizatorom oberwie się za brak punktu odżywczego bo prawie każdy o niego pytał. No tak, ale nikt nie mówił że będzie. Początkowo miał być tylko na 19 i na 47 kilometrze, a z powodu pogody dołożono jeden na 10 i drugi gdzieś na 30. Mam nadzieję że ultramaratończycy nie są tak wymagający jak niektórzy biegający maratony, którzy oczekują punktów żywnościowych co 5 kilometrów (a niektórzy to pewnie chcieliby cały czas biec przy bufecie) i jednak się tym orgom nie oberwie, bo absolutnie na to nie zasłużyli.
Od szczytu do Ożennej było już blisko. Może nie bardzo blisko, ale przyjemnie, bo niewiele uciążliwych podbiegów, kilka ładnych zbiegów, szlak był już szerszy i gdzieś tam nieświadomie dotarło do mnie że przekroczyłem barierę 42 kilometrów i biegłem dalej. Zacząłem odliczać kilometry do tego 56 kilometra na którym miała być meta. Na jednym z tych bardziej płaskich momentów wyrżnąłem po raz piąty i ostatni, odruchowo przysunąłem palec do zegarka by go zatrzymać, ale druga myśl kazała nic nie naciskać, więc posłuchałem, szybko się pozbierałem i biegłem dalej.
Gdzieś tam dotarło do mnie że pot wylewa mi się z rękawów, usłyszałem że pewnie mnóstwo ludzi zrezygnuje z pokonywania trasy długiej bo jest za ciepło. Może i trochę w tym prawdy. Pamiętam że od Baraniej do Ożennej biegłem z kimś, ale nie pamiętam z kimś. Każdego mijanego biegacza pytał jak się czuje, czy ma co jeść, co pić, a potem ruszaliśmy dalej. Obaj bez okularów, co było lekkim szaleństwem na tych zbiegach. Gdzieś wtedy oddałem Mu moje pół litra wody, bo miałem jeszcze zapas. Ten odcinek był fenomenalny, to było kilka chwil w czasie których poczułem się częścią czegoś większego.
Ani się obejrzałem a już byłem w Ożennej, ale zbieg po kamieniach był paskudny. Po kilku chwilach czułem każdy możliwy kamień, ale nawet to mi nie przeszkadzało. Leciałem dalej, to było drugie najszybsze pięć kilometrów w całym biegu.
Na punkcie dolałem trochę wody, napełniłem butelki, zjadłem arbuza, żelka, wziąłem strasznie słone orzeszki, które po przeżuciu wyplułem i maszerowałem pod jedną z ostatnich gór. Od tego momentu byłem już sam. Wtedy zobaczyłem ten osławiony już napis BÓL TO ŚCIEMA i wiedziałem że dam radę. Ruszyłem do przodu coraz więcej biegnąc. Po chwili zobaczyłem chorągiewki i skręciłem w las. W głowie kłębiły się myśli a co jeżeli nie zobaczę kolejnej taśmy? A co jeżeli dla żartów podmienili strzałki i pobiegłem na długą trasą? A c o jeżeli źle przeczytałem i pobiegłem na długą trasę?
Z każdą odnajdywaną taśmą głosy cichły i pozostawało jedynie bieganie wymieszane z marszem pod ostatni szczyt na trasie.
Wejście na szczyt było cudowne. Wyłaniam się z lasu i widzę przed sobą całkiem nagie pole. Wspaniały widok, czułem się jak nowo narodzony. Z góry już zbiegałem i tak biegłem przed siebie aż mi zegarek pokazał 56 kilometrów kiedy to zacząłem zadawać sobie pytanie gdzie jest ta cholerna meta?! I wtedy zobaczyłem postać która cicho powiedziała moje imię, odkrzyknąłem Jej imię ze znakiem zapytania, a postać krzyknęła moje i zaczęła biec w moją stronę. Żona wymaszerowała taki hektar i musiałem się zapytać ile do mety? Jeszcze dwa kilometry. Chwilę pobiegliśmy razem, potem chwilę razem pomaszerowaliśmy, a potem już truchtałem do końca. Nie mogłem już biec, parę razy chciałem iść, ale dotruchtałem do mety.
Z 56 kilometrów o których myślałem cały czas zrobiło się 58, ale i te dwa dodatkowe nie okazały się być zbyt wielkim problemem.
Na mecie dostałem medal, zamiast piwa wybrałem wodę, okazało się że przy którymś z upadków rozwaliłem sobie kolano, ale nic nie czułem, w końcu ból to ściema i mogę się teraz tytułować ultramaratończyk.
Czy spróbuję jeszcze raz? Tak, nie raz i nie dwa. Chociaż początkowo ten wąski szlak mnie zraził i stwierdziłem nawet że mi się nie podoba, to gdy w końcu towarzystwo się rozbiegło a trasa rozszerzyła zobaczyłem że ultrabieganie jest świetne. Nie będzie to jednak lekki związek, bez bólu się nie obędzie. Ale niczego innego bym się spodziewał.
Jeszcze na koniec – olbrzymie, olbrzymie podziękowania dla wszystkich wolontariuszy i organizatorów bo wykonaliście kawał naprawdę dobrej roboty i możecie być z siebie dumni.