Dojechaliśmy do tego Kantonu gdzie odebrał nas znajomy June. Trochę z samego rana pochodziliśmy po ciemnych ulicach, bo słońce wstaje tam jeszcze później niż w Xiamen, ale to w końcu nic nadzwyczajnego biorąc pod uwagę gdzie to miasto się znajduje.
Na śniadanie zjedliśmy dim sum, czyli takie tradycyjne kantońskie śniadanie, ale zdjęć nie dostaniecie bo akurat wtedy aparat postanowił odmówić mi posłuszeństwa i zdjęcia są zrobione komórką (czyli dostaniecie pod koniec roku akademickiego). Śniadanie było dość dziwne. Bo o ile mięso na śniadanie jakoś mnie nie rusza, w końcu wędlina, czy parówki to w Polsce norma, o tyle jedzenie mięsa z ciasteczkami, lub wręcz ciastka z mięsem w środku było dla mnie dość dziwne. W żadnym wypadku nie było to niesmaczne, jedynie połączenie tych dwóch rzeczy dało taki dość dziwny efekt.
Dotarliśmy w końcu do konsulatu. Przed konsulatem nikt nie czekał, czego jeszcze nie widziałem. No żeby nikt nie czekał? Nikt się o wizę nie ubiega? Co to za wybryki. Weszliśmy do środka i okazało się że wszystkie dokumenty są już przygotowane, trzeba tylko pokserować dokumenty od nas, wpisać daty i zapłacić. Zajęło to wszystko 30 minut. June powiedziała że jest pod wrażeniem tego jak efektywnie działają Polskie urzędy. Ja z podziwu do teraz wyjść nie mogę.
Jakby tak wszystko w Polsce działało to chyba więcej ludzi by w tym kraju zostawało. Ja do teraz nie mogę wyjść z podziwu.
Teraz mamy już ostatni dokument potrzebny do wzięcia ślubu, potem pozostanie jeszcze tylko milion innych dokumentów by umiejscowić ślub w Polsce, ale tym to będziemy się martwić pod koniec lutego, czyli już po odwiedzinach w Chińskim urzędzie stanu cywilnego.
Ach, kamera wróciła do życia w Xiamen, ale skoro zdjęcia wrzucam i tak raz na dwa tygodnie to wielkiej różnicy Wam to nie robi. Gdyby tylko instagram nie był w Chinach zablokowany (niech by szlag trafił tych buntowników z Hong Kongu!) to mielibyście zdjęcia w miarę na bieżąco, a tak…musicie czekać.