Trzydzieści jeden godzin w pociągu to już nie przelewki, zwłaszcza na twardym siedzeniu. Na szczęście do pomocy mieliśmy przekąski z Laosu, oraz zupki instant z Tajlandii.
RADA!
Nie jedźcie nie testowanego wcześniej jedzenia w pociągu. Wkrótce wyjaśni się dlaczego.
Te trzydzieści jeden godzin minęło nam na rozmowach, kolejnych grach, nauce języków oraz podziwianiu widoków bowiem jechaliśmy przez dwie niesamowicie piękne prowincje – Yunnan i Guizhou. Obie będziemy musieli odwiedzić, ale mam wrażenie że niezależnie od tego jak wiele czasu się tam spędzi to i tak będzie jeszcze coś do zobaczenia.
Zhengzhou
Parę godzin przed świtem dotarliśmy do Zhengzhou. Za wcześnie by złapać autobus do Xinzheng gdzie mieszka i pracuje June. Można oczywiście czekać na autobus do lotniska, lub szukać busa do stacji południowej skąd autobusy do Xinzheng odjeżdżają dość regularnie.
June poszła pytać ludzi, ale niektórzy krzyczeli absurdalne ceny za przejazd normalnie kosztujący 10 RMB.
I właśnie od jednego z tych ludzi usłyszała coś co jeszcze nie raz w życiu usłyszy i czego nie raz mi nie przetłumaczy, ale co doskonale rozumiem. Wszystko dlatego że jestem biały, a Ona jest Chinką a to będzie się zawsze rzucać w oczy i niektórych będzie kłuć.
Może zakrywać się kamienną twarzą, ale gdy na chwilę z Jej twarzy znika uśmiech to wiadomo że coś jest nie tak, a gdy po wskazaniu drogi starszemu mężczyźnie powiedziała że teraz czuje się lepiej to już w ogóle nie mam wątpliwości że Ją to trochę zabolało.
Chińczyków określilibyśmy mianem wścibskich, bowiem pytają o wszystko niezależnie od tego jak długo się znacie. Skąd jesteś, ile masz lat, jak dużą masz rodzinę, co robisz, ile zarabiasz, czy masz żonę i to wszystko zaraz po dzień dobry.
Taki naród. Przekonuję się o tym każdego dnia, ale że mój chiński jest taki se to z reguły się uśmiecham i wzruszam ramionami. June takiego komfortu nie ma i musi odpowiadać. Czasem trochę nagina prawdę, bo sama uważa że nie ma potrzeby udzielania prawdziwych odpowiedzi ludziom których się nie zna.
Tak właśnie było z Panią bileterką w autobusie która chciała wiedzieć wszystko łącznie z tym żebym powiedział coś po polsku. June mnie na szczęście od takich rzeczy broni.
Xinzheng
June jest od listopada współwłaścicielką sklepu z rzeczami z Nepalu, Tybetu, Indii, a teraz jeszcze z Tajlandii i Laosu. Buty, ubrania, poduszki, kadzidełka, biżuteria, torebki, portfele, czyli mnóstw rzeczy. Sklep duży nie jest, znajduje się w małej miejscowości i jak na razie nawet na siebie nie zarabia, ale zapału dziewczynom nie można odmówić. Może z czasem będzie z tego coś dobrego. Na razie wyglądało to tak, że przez trzy dni sprzedała 3 bransoletki, parę butów, torbę, naszyjnik i dwa kadzidełka, a część sprzedała po kosztach bo to znajomi. Serce to ma dobre, ale bizneswoman to z niej kiepska.
Pierwszego dnia w Xinzheng wziąłem dwie ostatnie tabletki stoperanu, które były ze mną od początku mojego pobytu w Chinach, czyli od września 2012 roku. Trząsłem się z zimna dzień cały. Drugiego dnia było już trochę lepiej, ale trzeciego było jeszcze gorzej, nic się we mnie nie mogło utrzymać a ja się trząsłem jak nigdy.
Nie było mi tak zimno w Changchun przy -25. Czwartego mój organizm w końcu się poskładał do kupy i dotarło do mnie. Nigdy nie jedz nie testowanych rzeczy w pociągu. Nigdy. A stoperan to zło. ZŁO.
Przez te cztery dni sprzątaliśmy, robiliśmy zdjęcia, June gotowała, ja trochę gotowałem, żyliśmy w gruncie rzeczy całkiem normalnie. Całkiem, całkiem normalnie. Gdy się trząsłem z zimna gotowała mi wody z imbirem żebym przynajmniej stopy umył.
Gdy gotowała ja zmywałem naczynia i myłem maszynę do gotowania ryżu w której przygotowywała najpyszniejszą owsiankę jaką w życiu jadłem. Praktycznie codziennie jedliśmy coś innego, bo pomysłów i wiedzy na temat gotowania June nie brakuje.
Teraz pora kończyć, do Szanghaju mam już tylko dziewięć godzin, czyli piszę te notki od godzin pięciu. To jeszcze nie koniec mojej podróży. Czeka mnie jeszcze dwadzieścia kilka godzin w przedziale sypialnym do Changchun, ale to tylko podróż fizyczna. Ta druga podróż będzie trwać dalej.
Szanghaj
Po trzynastu godzinach na łóżku w wagonie sypialnym przerobionym na wagon siedzący dotarłem do Szanghaju. Od razu uderzyło mnie ciepło. Nie ma to jak wydostać się ze śnieżnego Zhengzhou i zawitać w ciepłe miejsce. W końcu dla mnie to ostatnie bezśnieżne miasto aż do kwietnia (oby kwietnia…).
O trzeciej nad ranem Szanghaj jest jak każde inne miasto w Chinach: pełne taksówkarzy, bezgwiezdne, oświetlone lampami, z ludźmi śpiącymi gdzie się da (to cecha miast na południu), oraz z pełnymi ludźmi restauracjami czynnymi dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Następną godzinę spędziłem szukając otwartej restauracji ponieważ to zawsze jest w Chinach pewny sposób na znalezienie miejsca do spania. Otwarty był tylko jeden McDonald’s w którym pewien Pan właśnie mył stopy i zapach uniemożliwiłby spanie.
Po kolejnych trzydziestu minutach krążenia wokół i szukaniu miejsca do złożenia plecaka zrezygnowałem i wróciłem do restauracji ze Śmierdzącym Panem. Wiedziałem że to Smród który ma własną osobowość i wygrać z Nim nie wygram, postanowiłem więc zdjąć czapkę, pochylić głowę i poprosić o spokój.
Nie musiałem gdyż Pana ani Smrodu już nie było. Usiadłem więc i starałem się zasnąć chociaż w pobliżu roznosił się dźwięk alarmu.
Spokojnie posiedziałem do otwarcia metra a potem ruszyłem w stronę Nanjing Lu czyli najsławniejszej ulicy handlowej w Chinach. Wyszedłem innym wyjściem i tego całego handlu nie widziałem, ale i tak Szanghaj z rana gdy jest pusto robi niesamowite wrażenie.
Krótki spacer i transportowałem się do Decathlonu w dzielnicy Pudong. Szanghajskie metro jest super zorganizowane, ale bez porównania droższe od tego z Pekinu (bo, jak tłumaczy Adam, nie jest finansowane przez państwo).
Myślałem, że Decathlon będzie czynny od 8, ale niestety, dopiero od 9 i przyszło mi się trochę po tej dzielnicy pospacerować. A przyjechałem tam bowiem w czasie podróży uświadomiłem sobie że mój plecak jest trochę za mały, więc uwidziałem sobie większy. Mieli. Kupiłem i wtedy zadzwonił znajomy z Chin że już z żoną wstali i zaraz mogą mnie odebrać.
Odebrali, odstawili do hotelu i już wspólnie z Adamem ruszyliśmy na krótkie zwiedzanie połączone z lunchem. Potem powrót, częściowo pieszo i kolacja z chińską rodziną Adama i Sandy w barze koreańskim.
Jedna taka myśl kołacze mi w głowie: chińskie dziewczyny biją swoich partnerów. Co z tego że potrafię podnieść June ponad głowę skoro mówi że zna chińskie kung fu i mnie pobije bez problemu…;-)
Następny dzień to zarazem święto lampionów, czyli ostatni dzień obchodów Święta Wiosny jak i walentynki. Mając w kieszeni kartę miejską postanowiłem z niej skorzystać i udać się w kilka miejsc.
Wybrałem takie których normalnie bym nie wybrał bo uznałem że do Szanghaju i tak wrócę żeby to miasto porządnie pozwiedzać a na razie tak tylko liznę chodząc po ulicach i robiąc zdjęcia.
Ciężko to miasto obejść bo jest ogromne, ciężko też robić czyste zdjęcia bo ludzi jest tu mnóstwo. W dodatku jest to niesamowicie dużo obcokrajowców. Nie na tyle żeby stanowili większość, ale na tyle żeby były dostrzegalni bez problemu.
Wydaje mi się nawet że jest Ich tu więcej niż gdziekolwiek indziej w Chinach, na 95% więcej niż w Pekinie bo tam aż takiego wrażenia nie miałem.
Odwiedziłem dawną część miasta będącą pod kontrolą Francji, porobiłem zdjęcia, a potem ruszyłem dalej, znalazłem mały park i uderzyło mnie to jak wiele osób tutaj biega, aż tylu biegaczy nie widziałem już od bardzo dawna.
Aż mi się zrobiło smutno bo uświadomiłem sobie że to już 3 tygodnie bez butów do biegania na nogach, forma pewnie jest nijaka, a zima skończy się dopiero za dwa miesiące (oby) i przez ten czas pozostaje mi bieganie na bieżni.
Wziąłem się jednak w garść i robiłem kolejne zdjęcia.
Adam z Sandy zabrali mnie jeszcze wieczorem na koktajl i niezwykle późną kolację której biedaczysko nie mógł dokończyć bo Mu żona zabrała bułkę.