W Xuzhou po raz czwarty

Dzień rozpoczął się spokojnie, rozwijał się wręcz jak te gumy do żucia, które czasem lepiej ugryźć niż rozwijać. W każdym razie postanowiłem potowarzyszyć obsadzie The Office i zrobiłem pranie, a po drugim śniadaniu ruszyłem do Pana Rowermistrza. Nie doszedłem daleko bo zaraz przy bramie zostałem zatrzymany, rower został mi odebrany a mnie samego oddelegowano na spacer. Tak. Dosłownie. Strażnicy zabrali mi rower, powiedzieli i pokazali że mam sobie pójść a oni zajmą się wszystkim. No to poszedłem sobie pochodzić, odwiedziłem inny plac zabaw, porobiłem trochę zdjęć Panią ćwiczącym Tai-Chi, kupiłem papier by zapakować prezent dla Wendy, poszedłem na główną ulicę by spotkać Pana z mięsem na patyku, ale znowu go nie było…poszedłem więc na targ, przy rybach wytrzymałem ledwo ledwo i zdałem sobie sprawę, że kupno rano czegoś co nie jest słodkie a co jest gorące jest dość problematyczne. Z owocami nie ma problemu, ale z ciepłym mięsem już tak. Coś jednak znalazłem, ale jednak takie dwa cosie to dla mnie za mało.

Gdy wróciłem na swoje osiedle pod bramą stał mój rower, łańcuch naprawiony, nasmarowany, stópka założona. Słowem fachowa robota. Oczywiście pieniędzy nie chcieli. Bo jakżeby inaczej…Postanowiłem więc zrobić to co zrobiłbym w kraju, czyli poszedłem do najbliższego sklepu (do Pana ze sklepu) i kupiłem zgrzewkę, czyli 9 browarów. Milczeniem pominę absurdalnie niską cenę. Strażnicy oczywiście nie chcieli przyjąć, ale po chwili siłowania się, przyjęli, postawili mam nadzieję, że będzie im smakować.

Następnie, zgodnie z obietnicą, poszedłem do dziewczyn i razem udaliśmy się na lunch. Vicki w końcu znalazła danie, które smakuje tak samo jak w Kanadzie, ale tak jak wczoraj wsunęła cały talerz, tak dzisiaj nie dała rady. A Lidia dostaje minusa za to, że usunęła zdjęcie siebie…Po lunchu powyciągaliśmy 3 walizki Vicki i szukaliśmy taksówki. 3 walizki, dwie torby a jedna waliza została tutaj. W końcu dziewczyna tacha ze sobą cały swój dobytek bo w Kanadzie wynajmuje swoje mieszkanie . Do Xuzhou dokulaliśmy się bez problemu, nawet na peron weszliśmy bez problemu. No i zapakowaliśmy Vicki, ale nie było nawet czasu żeby dobrze się pożegnać…

Gdy to piszę siedzi teraz w pociągu od 3 godzin, a przed nią jeszcze 21, potem godzina na dworcu, przesiadka i znowu kilka godzin w pociągu. Prawdziwa podróż, mam nadzieję, że sobie poradzi.

Lidia pojechała spotkać się z kuzynką, a ja stwierdziłem że nie będę jak piąte koło u wozu i wróciłem do Jiawang. Coś mnie dzisiaj gardło boli (należy mi się pochwała za rozważne picie herbaty prosto z lodówki po powrocie z biegu) i wolę nie szarżować. Jutro czeka mnie kolejny bieg, tym razem pobiegnę rano i mam nadzieję, że pogoda będzie sympatyczna. Prognoza mówi 14 stopni, ale odczuwalne pewnie będzie mniej, może to już pora na długi rękaw? Może być…

Wspomniałbym coś o Miguelu, ale znam go od niedzieli i już mi szkoda słów na tego osobnika, więc produkować się nie będę :) Zrobiliśmy sobie tylko mały zakład…Vicki powiedziała, że wytrzyma do stycznia, Lidia że cztery tygodnie, a ja dałem mu widełki cztery-sześć.

To teraz pora trochę potłumaczyć co jest na zdjęciach. Ta Pani na małym krzesełku z tą kartką przed sobą zajmuje się czymś w rodzaju wróżenia, czyta z dłoni i z twarzy, oraz najprawdopodobniej z I Ching. Od jakiegoś czasu chciałem zrobić zdjęcia tych przenośnych akumulatorów do rowerów elektrycznych (Bartek, spokojnie, spokojnie…).

Jak widać jesień w końcu zawitała do Jiawang, nie jest to Złota Polska Jesień, ale na swój sposób jest urocza.

Trasa dzisiejszego spaceru:

http://www.endomondo.com/workouts/ooFWj8OtxOA