Niedziela i przegapione #2

Dzisiejszy dzień był taki długi, że notkę przygotuję jutro. Na razie tylko napiszę, że galeria na http://rainreborn.minus.com właśnie się uaktualnia.

Zaczynamy od ponad dwudziestominutowego opóźnienia. Trudno, bywa. Na szczęście nasz autobus odjeżdża praktycznie od razu. Praktycznie taki sam jak nasze w Polsce, tylko w oczy rzucają się pokrowce na fotelach i fakt, że Pani Kasa zajmuje dwa miejsca. Pani Kasa wstała gdy wyjechaliśmy z Jiangwa i pozbierała po 4 RMB od każdego. Godzina z hakiem w busie za 4 RMB. Komunikacja publiczna droga nie jest. Nie mam pojęcia jak te bilety działają, ale skoro oni się w tym łapią to jest to najważniejsze.

Widoki z okna różne, od znajomych, poprzez takie typowo kojarzone z Azją aż po strefy wybitnie industrialne nieróżniące się tak bardzo wyglądem od tego do czego jestem przyzwyczajony. No może tylko budynki wyższe.

W tej galerii wyjątkowo jest dużo zdjęć Chinek. Także enjoy.

Oj nachodziliśmy się za wsze czasy. Najpierw dokulaliśmy się do ulicy ze sklepami z telefonami. Ulica. Ze sklepami. Z tylko telefonami. Zdjęcia tego nie oddają, więc ponownie, wyobraźcie sobie tak z 10 marketów większych od Biedronki a w nich tylko telefony komórkowe. Po jednej stronie ulicy. Po drugiej dokładnie to samo. A potem dodajcie drugie piętro w którym sprzedają akcesoria.

Małej czerwonej książeczki nie można kupić, ale zdjęcia pod pomnikiem można zrobić :) Ten ich patriotyzm aż bije po oczach. Nie dość, że w wielu miejscach wiszą flagi to jeszcze widać ludzi z takimi małymi flagami. A przecież nie było żadnego święta.

No tak, Chinki nie chcą się opalać, więc używają parasolek (w sumie…para sol, ma sens).

Galerie handlowe na całym świecie są takie same. Tylko w Chinach większe. I jak zobaczyłem całe piętro z damskimi butami + przeceny stwierdziłem, że tego dnia z dziewczynami spędzić nie chcę. Na szczęście sklepy były na końcu naszej listy rzeczy do zrobienia.

Ruszyliśmy do banku. Lidia miała coś do załatwienia, a ja chciałem założyć konto w ICBC, czyli największym chińskim banku. Zajęło to trochę czasu, więc po drodze skoczyłem do Bank of China by wymienić trochę waluty…Dobry Boże. Euro wymieniałem w jednym okienku, dolary w drugim, w dodatku potrzebowali mój paszport i pierwszy raz się zirytowałem, bo przecież nie wymieniałem nie wiadomo jakiej kwoty, żeby to zapisywać. Na szczęście Pani w okienku rozmawiała po angielsku. Tylko miała małe problemy z przeczytaniem REPUBLIC OF POLAND i zrozumieniem POLAND gdy pytała o to skąd jestem. Musiała zapytać Lidii by potwierdzić.

Kulturowa ciekawostka #1 Podbił do mnie ochroniarz w banku i zaczął coś tam gadać po ‘Ni hłej szła jinjon ma?’ (czy mówisz po angielsku?) pokręcił głową i sobie poszedł.

A skoro sprawa w banku się przeciągała zjadłem na lunch zupę z tofu. Bardzo dobra, tylko mogłaby być ostrzejsza. Bardzo ciekawy motyw z umieszczaniem worków na miskach, dzięki czemu nie trzeba ich myć po każdym kliencie. Stoi sobie taki trzy kołowy samochodzik z bagażnikiem. W bagażniku kilka pojemników, jeden z zupą, kilka z tofu, jajka też sobie można zamówić. Super sprawa.

Wstąpiłem do piekarni. Tylko, że te piekarnie to ciastkarnie. Oczywiście kupiłem coś co pachniało jak kanapką z rybą, ale tylko pachniało. Złe w smaku nie było na szczęście. Po drugiej stronie ulicy zamówiłem mięso z grilla, które jak na moje kubki smakowe okazało się soją i tofu. Może to i lepiej bo mięso w taki gorąc to nie jest najlepszy pomysł.

Po zakupach w carrefour (mleko tu jest okropnie drogie) postanowiłem posilić się babeczką. A potem nakręciłem film z małego saloniku z grami. I grały tam nie tylko dzieci :)

A potem przyszła pora na kebaba. Czyli mięso z taką niezwykle popularną tu słodką przyprawą (pamiętają rodzice tę z Grecji? Ta jest bardzo podobna, ale jeszcze mnie nie wkurza), i sałata. Złe nie było.

Siedząc na ławce w parku przykuwałem uwagę. Przede wszystkim uwagę dzieci. Podbiegały do mnie, niektóre mówiły hello, niektóre się tylko patrzyły z przerażeniem. No i nie wszystkie chciały żelki. Co jest ciekawe, bo które dziecko nie lubi żelków.

Bardzo dużo Chinek chodzi w butach na koturnach, taka ciekawostka.

Ta Pani z balonami na głowie współpracowała z Panią w sukience z baloników i obie reklamowały, o zgrozo, balony imprezowe.

A na koniec zakupy. Kiełbasa (bez cukru ;d), masło orzechowe, płatki kukurydziane, suszone coś, ciacha, suszone banany, orzeszki, wielki słoik płatków owsianych, chleb, mleko, żelki i…

Słuchawki. Moi drodzy. Chciałem kupić słuchawki, bo w moich lewa umarła, a na gwarancji odesłać nie mogę ;) Poszedłem do sklepu, szukam, szukam i mam! Słuchawki.  Stoję nad nimi i zastanawiam się które wybrać. Podchodzi do mnie Pan Sprzedawca i pyta! Po angielsku! Co chcę kupić. Mówię słuchawki i dziękuję bo już wybrałem. Biorę słuchawki i idę do kasy. Przy kasie pokazuję słuchawki, Pani się do mnie uśmiecha, pytam czy mówi po angielsku, zero odzewu, pytam po chińsku czy mówi po angielsku, mówi że nie. Wracam do Pana Sprzedawcy. Wypychają Starszego Pana Sprzedawcę, który przemawia do mnie po angielsku, że musi mi wypisać papierek i zabiera się do roboty. Potrzebuje paszport, żeby zapisać moje nazwisko. Następnie idziemy do kasy. Płacę. Starszy Pan Sprzedawca idzie do magazynu po słuchawki (żebym nie brał tych z wystawki), przynosi, gratuluję mu znajomości angielskiego i wychodzę. W szoku. Ogromnym szoku.

Wracam do parku. Słucham sobie muzyki i nagle widzę, że ktoś do mnie macha. Podchodzę, witam się. Okazuje się, że to też nauczyciel, ale nie angielskiego, tylko niepamiętamczego i wraca dzisiaj do Pekinu bo przyjechał na weekend do domu. Podróż zajmie mu 8+ godzin (ten pociąg kosztuje ~150 RMB). Obecnie pisze pracę magisterską. Po paru minutach dzwoni Lidia i pyta gdzie jestem, bo one prawie skończyły.

Nie. Nie skończyły. Dopiero wyszły z jednego sklepu i udało im się zamówić pizzę w Pizzy Hat (do odbioru zaraz przed powrotem), nie poszły do carrefoura, nie poszły do starbucksa, ale udało im się zrobić zakupy. Kobiety + ulica pełna przecen. A ja czekając na nie uciąłem sobie pogawędkę z innym Chińczykiem, tym razem po chińsku. Znaczy ja mu powiedziałem, że trochę mówię i jestem z Ameryki (bo jeszcze się nie nauczyłem tego nieszczęsnego boran).

Powrót zajął nam krócej. Jeszcze szybkie pranie i koniec. Naprawdę długi dzień.