Jak dobrze liczę to mój Forerunner 305 będzie mieć w lipcu 4 lata. Pamiętam jak długo na niego oszczędzałem a i tak zamiast kupować w Polsce kupiłem dwa razy taniej w USA. To było w czasach gdy dolar był słabiutki i takie akcje jeszcze się opłacały.
Cztery lata. Teraz gdy o tym myślę zastanawiam się jak ja się do tego pierwszego poważnego maratonu przygotowałem bez garminka, nie wiem…żebym ja te wszystkie dystanse odmierzał przy pomocy komórkowego GPSa?! Teraz wydaje mi się to trochę absurdalne, zwłaszcza gdy wezmę pod uwagę dystanse jakie wtedy pokonywałem, ale z drugiej strony to bardzo dobrze bo przynajmniej nauczyłem się biegać bez niczego w uszach.
Czasem zastanawiam się jak to jest że to urządzenie jeszcze działa, przecież tyle razy co myśmy się razem przewrócili to aż głowa mała. Fakt faktem z reguły gdy się przewracałem to obracałem się tak by nie lądować na lewej stronie i wytworzył mi się pewien automatyzm polegający na pauzowaniu garmina za każdym razem gdy upadam. Pewnie gdybym pośliznął się na lodzie to jeszcze spadając próbowałbym garmina wyłączyć.
W Polsce biegałem praktycznie wyłącznie z garminem i pulsometrem, w Chinach jakoś mi przeszło. Wydaje mi się że dzięki temu lepiej się czuję, nie ma na mnie tej presji trzymania się w widełkach, tylko biegnę przed siebie, czasem szybciej, czasem wolniej, może nie trenuję, ale przynajmniej mam z tego radość, a to jest najważniejsze.
Czasem jednak, zwłaszcza w takie wietrzne dni jak dzisiaj, lub pochmurne jak tydzień temu, garmin ma problemy ze złapaniem odpowiedniej ilości satelit. Znaczy kilka zawsze złapie, ale nie tyle ile by chciał i dlatego lepiej biegać po znanych już sobie trasach, tak by mieć pewność ile się już kilometrów wybiegało.
Dzisiaj bidulek szukał sygnału przez 16 minut, czyli ponad trzy kilometry, w końcu znalazł i od razu kamień spadł mi z serca. To jeszcze nie pora by się pożegnać.