Każdy maratończyk spotyka się ze ścianą.
Z reguły takie spotkanie następuje w okolicach 30-ego kilometra kiedy to rezerwy glikogenu zostały wyczerpane i ciało mówi dość. Wtedy rozpoczyna się największy kryzys w czasie biegu. Dużo ludzi zwalnia, część w ogóle się poddaje, część podejmuje rękawicę.
Sam ścianę doświadczyłem raz. W czasie drugiego maratonu.
Za to w czasie ostatniego maratonu rok temu, kiedy to nie miałem założonego żadnego tempa nie odczułem żadnego kryzysu.
Podobnie podczas maratońskiego debiutu po którym nie mogłem chodzić, a do którego przygotowywałem się cztery miesiące. Cały czas wmawiałem sobie że nie czuję bólu i jakoś to szło.
Z tym drugim to było tak że się do niego przygotowywałem twardo, wszystko zrobiłem zgodnie z planem, a potem…no cóż, w pewnym punkcie najzwyczajniej w świecie nie mogłem już biec. Musiałem iść. Pisałem o tym już kilka razy.
Także ściana dotyka każdego prędzej czy później.
Dotknęła i mnie dzisiaj. A raczej to ja dotknąłem ją.
Wyszedłem biegać wcześniej niż zwykle, jeszcze przed melodią wzywającą pierwszoroczniaków do zebrania się pod flagą i okazało się że drzwi z podwórka są zamknięte. I to mnie zaskoczyło bo w poprzednią sobotę poszedłem biegać jeszcze wcześniej a drzwi były już otwarte.
Popatrzyłem, zobaczyłem kłódkę i przez głowę przebiegła myśl że mógłbym w sumie otworzyć te drzwi i wyjść.
A teraz myślę ze mógłbym zapukać w okno kanciapy i obudzić kogoś kto te drzwi po szóstej i tak by otworzył.
Zamiast jednak otwierać drzwi i wywoływać stres u stróża obróciłem się na pięcie i spojrzałem wprost przed siebie. A tam ściana. Podszedłem do niej i pomyślałem sobie znowu się spotykamy, tym razem jednak na początku a nie bliżej końca.
Podciągnąłem się na mur, po czym z niego zeskoczyłem po drugiej stronie patrząc jak inny stróż otwiera drzwi z czternastego akademika dla dziewczyn.
Przeżycie biegowej ściany w Chinach ciągle przede mną.