Chciałem pójść skromnie i kupić tylko owoce, ale potem pomyślałem, że skoro w tym miesiącu i tak jestem na sporym plusie to pójdę zrobić jakieś większe zakupy. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Efekt jest taki, że muszę plecak zaszyć bo mi pęknie.
Trzeci raz kupowałem mleko i trzeci raz kupiłem inne. Były worki, były buteleczki, teraz przyszła pora na kartoniki. No ale w końcu jakaś normalna cena. 6 litrów za 36 RMB. Tutaj naprawdę tańszego mleka nie ma.
Stwierdziłem też, że może warto byłoby kupić jakiś olej (to jest zdumiewające, że olej tutaj przede wszystkim sprzedaje się w kilkulitrowych baniakach a jego cena jest powalająca), jakieś jajka (żeby jajka kupować na wagę a nie na sztuki to tego jeszcze nie widziałem, w dodatku jak wziąłem te osie to Pani ważąca zapytała się mnie co tak mało (a przynajmniej tak myślę)), parówki, surimi, chleb (chociaż jeszcze mam, ale nie wiem jak to będzie w przyszłym tygodniu, więc wolę się zabezpieczyć), oraz mnóstwo rzeczy do owsianki, czyli płatki owsiane (taką mam nadzieję), kukurydziane, grillowane banany, orzeszki ziemne, daktyle chińskie…no chyba tyle.
Potem ruszyłem kupić owoce. Wybrałem największe gruszki jakie mieli, do tego jabłka, banany i mandarynki. Owoce są tu strasznie tanie, więc muszę z tego korzystać, bo przyjdzie zima i się ta przystępność skończy.
Gdy jechałem do sklepu drugi raz (bo przecież z tym wszystkim się nie pomieszczę na raz) zakupiłem oprócz chleba i jajek, kulki z nadzieniem fasolowym i cosie, które okazały się cosiami słonymi. A że słone chodzi za mną od jakiegoś czasu to się niezwykle uradowałem.
Czyli mam ogromny zapas owsianki, owoców, mięsa i oleju.
A gdy to piszę i tak sobie rozmyślam jaki film obejrzę wieczorem rozlega się telefon. Dzwoni Lidia i pyta czy nie pojechałbym z nią nad jezioro do znajomych. No jasne.
Dojechaliśmy bez problemu. Mnóstwo ludzi przyjechało na te pierwsze zawody MTB połączone z ogromną promocją jeziora Dulong. Oczywiście co chwila ktoś chciał zdjęcie, co chwile ktoś robił zdjęcie. I było super. Naprawdę było super, nawet gdy Joseph zaprosił mnie na kolację i oczywiście się zgodziłem, a Lidia z jakiegoś powodu pojechała ze mną. Chociaż Joseph bardzo dobrze mówił po angielsku. Oj nie była zadowolona, że zamiast wieczoru ze znajomymi spędziła wieczór w restauracji. Przy kolacji poznaliśmy dwóch studentów z Zachodu, którzy myśleli że jestem Francuzem.
A potem odstawili nas nad jezioro. Potańczyliśmy, pośpiewaliśmy i mam nadzieję, że pewne filmy nie ujrzą światła dziennego, poza tym było ciemno i na pewno nic nie widać…
Na noc zostać nie mogliśmy bo nie było ani namiotów ani posłań, więc wracaliśmy przy blasku ulicznych latarń. Przez pierwsze 5 kilometrów na rowerach, a potem pieszo bo mój w końcu odmówił posłuszeństwa i nie ma opcji jutro musi się spotkać ze specjalistą. W drodze powrotnej spotkaliśmy ponownie Josepha i tym razem uległem i zgodziłem się na udział w jutrzejszych zawodach. Pożyczą mi rower, a 24 kilometry na porządnym sprzęcie powinny być prawdziwą przyjemnością.
Trasa z dzisiaj: