To był mój najgorszy maraton od lat. Nie tyle pod względem czasu, ale jeżeli chodzi o mentalne zmęczenie.
Zacząłem za szybko, nie dlatego że czułem się jakoś mocno, ot poniosło mnie, zachowałem się wręcz żenująco jak na siebie.
Gdzieś koło osiemnastego kilometra złapała mnie kolka po raz pierwszy, po kilkuset metrach puściła, bo zwolniłem. Potem chwyciła mnie jeszcze kilka razy, bo kolka taka właśnie jest, nie odpuszcza.
Przebiegliśmy Katowice, wbiegliśmy do Mysłowic a ja byłem coraz bardziej zmęczony. Stopy mnie bolały, bolały mnie zginacze bioder (w końcu udało mi się dojść do tego, że to nie stawy biodrowe) i coraz bardziej miałem tego dość.
Apogeum przyszło między Katowicami a Siemianowicami, gdy zacząłem iść, wyciągnąłem komórkę i zadzwoniłem do mamy, żeby Jej powiedzieć, żeby nie czekała na mnie z obiadem. Ale potem ruszyłem do biegu. Po raz długi zacząłem iść w Siemianowicach a do zginaczy i stóp doszły zawroty głowy. Z zawrotami głowy nie ma żartów, ale te były znajome. Odwodniłem się. Nie dość, że miałem ze sobą dodatkową butelkę, nie dość, że wziąłem jeszcze jedną małą od chłopca w Katowicach, ja po prostu muszę więcej pić.
Wtedy też minął mnie pejsmejker na 3:30 krzycząc żebym nie stawał, bo już nie ruszę.
Ale ruszyłem. Dogoniłem Go przed wejściem na stadion.
Koniec końców wyszło 3:29, czyli najwolniej od 2 lat, ale dałem radę.