Jednym z najfajniejszych doświadczeń ostatniego weekendu był widok nieba przed szóstą. Przez ostatnich kilka tygodni widać było albo mgłę albo było jeszcze ciemno. A teraz, zarówno w sobotę jak i w niedzielę było już widno. Słońce dopiero powoli wstawało bo zauważyłem je leniwie wschodzące dopiero koło 620, ale najważniejsze że było widno.
Od razu jest się łatwiej przebrać i wyjść biegać. No i biega się też zupełnie inaczej gdy jest ciemno i trzeba na wszystko uważać, bo to w końcu nie tylko samochody są niebezpieczne, ale także motory, skutery i inni piesi zapatrzeni w komórki, że o przesuniętych płytach chodnikowych, cieknących hydrantach i zatkanych studzienkach kanalizacyjnych nie wspomnę.
Nie było też duszno, więc ten sobotni bieg długi był bardzo przyjemny, męczący, ale przyjemny. Nie było takiej psychicznej walki jak tydzień wcześniej, gdzie te kilometry dłużyły się w nieskończoność i chciałem machnąć na to ręką i zwyczajnie pójść do domu. Co pewnie bym zrobił gdyby nie to że staram się wybierać trasy na tyle długie że pieszy powrót do domu trwałby zwyczajnie za długo. W sobotę biegło mi się tak dobrze że sam musiałem się powstrzymywać by nie przebiec jeszcze kilku kilometrów, a to bardzo dobry znak.
Teraz przychodzi kolej na tydzień bardziej relaksacyjny, czyli zmniejszam kilometraż, ale za to ruszam w bardziej górzyste tereny. I tutaj będzie mały problem bo chociaż znalazłem dwa przyzwoite podbiegi to jeden chociaż długi nie jest zbyt stromy, a drugi chociaż stromy i przyzwoitej długości to znajduje się o 7 kilometrów od domu. Powiedzmy że zmniejszę ten dystans do 6 bo jest tam chyba jakaś krótsza droga (chyba mogę przez kampus dobiec), ale to i tak jest za daleko żeby to jakoś sensownie rozwiązać. Coś na pewno wymyślę, ale czy to coś mnie zadowoli i wystarczy by w jakimś sensownym stopniu przygotować się do kilku godzin biegania po górach to nie wiem.