Sobota, pora już po obiedzie, ale dopiero chwilę po. Leniwie słucham sobie podcastów gdy nagle słyszę pukanie do drzwi. Podchodzę i otwieram. Za nimi stoi malutka Chinka. I mówiąc malutka nie żartuję, nie wiem czy Ona miała metr pięćdziesiąt. Chyba nie. Uśmiechnięta, z siwymi włosami, ale metr pięćdziesiąt to mogła mieć w kapeluszu.
Spojrzała na mnie i niewzruszona zaczęła coś do mnie mówić. Za skarby świata nie wiedziałem o co Jej chodzi. Po części dlatego że mówiła w tutejszym dialekcie, a po części dlatego że nawet gdyby mówiła po mandaryńsku to i tak bym pewnie nie zrozumiał. W każdym razie była na tyle uśmiechnięta, że wpuściłem Ją do mieszkania, bo tyle zrozumiałem.
Ściągnęła buty, chociaż powiedziałem że nie musi, i ruszyła na balkon. Nic z niego nie widziała chyba bo po chwili wskoczyła do zlewu na balkonie. Mamy taki, chyba betonowy, zlew na balkonie żeby umyć w nim szmaty czy coś tam. Porozglądała się z niego i dalej nic nie widziała.
Podeszła do tego wewnętrznego okna w mieszkaniu i zapytała się czy może odsłonić zasłonę. No jasne, nawet Jej okno otwarłem. Wskoczyła na krzesło, wyjrzała i zaczęła liczyć.
Wyliczyła do dwudziestu czterech, wyliczyła chyba trzykrotnie, po czym podziękowała, rękawem przetarła krzesło i wyszła z mieszkania.
Założyłem okulary, wyjrzałem przez okno i co widzę? Kołdra Jej spadła i utknęła na ścianie na wysokości dwudziestego czwartego piętra. No to musi być pech. Musiała za słabo przypiąć kołdrę na dachu (bo to tam się suszy kołdry gdy jest słońce) a ta wybrała wolność. Tyle że nagle zatrzymała się między piętrami.
To jest taka wada budowlana tych budynków bo Oni muszą tutaj zostawić trochę miejsca na klimatyzację, a że rzadko kiedy wstawia się te klimatyzatory w klatki, tylko z reguły stawia na półkach to często coś na tych półkach utknie. I tak ze swojego okna widzę kilka innych kołder, parę prześcieradeł i dość sporo różnych ubrań. Wiatr nie jest tutaj niczym sprzymierzeńcem.