(to się dzisiaj tytuł zgrał z tą dwudniową nieplanowaną przerwą od pisania)
W końcu, po raz pierwszy od ‘nie pamiętam kiedy’ nie pada. Znaczy…pada, ale nie leje a tylko kropi. Jak w Polsce wychodziłem biegać w kurtce przeciwdeszczowej, tak tutaj już macham na to ręką. To się mija z celem. I tak zmoknę i tak muszę myć włosy i nic mi nie pomoże, takie życie.
W niedzielę musiałem się nieźle nagimnastykować żeby znaleźć trasę która nie byłaby zalana. Nie znalazłem i wróciłem z mokrymi butami. Wiecie jak ludzie radzą żeby używać ryżu do suszenia butów? Stosuję to odkąd przyjechałem do Chin. Tutaj skończyło się tym że po dwóch dniach na worku z ryżem pojawiła się pleśń. Nie ma to jak wilgotność w domu. Na szczęście są jeszcze gazety, one sobie radzą lepiej.
Przed wodą nie ma teraz ucieczki, naprawdę nie ma. Buty codziennie wracają mokre, ubrania tak samo i tylko wypada się cieszyć że kupiliśmy ten grzejnik bo inaczej to nawet ubrania by nie wysychały i w czym ja bym wtedy biegał? Przecież ja mam tutaj wyposażenie minimalne.
Wczoraj pierwszy raz od niepamiętnych czasów robiłem podbiegi. Znaczy rok temu biegałem pod górkę kilka razy więc można to uznać za podbiegi, ale wczoraj trzy razy biegłem 800 metrów pod górę bo uznałem że pora się do tego ultramaratonu przygotować. Wnioski? Muszę znaleźć bardziej stromy podbieg, ale to jest coś o czym wiem odkąd tu przyjechałem.
Dzisiaj jest zimno, to tak dla odmiany, bo do tej pory było duszno i deszczowo, a dzisiaj jest deszczowo i zimno. To powinno oznaczać poprawę pogody, ale obawiam się że słońce pojawi się po raz pierwszy w sobotę rano i od razu zrobi się przeraźliwie duszno. Wszystko po to żeby uprzykrzyć mi ten bieg. Ale ja się nie dam. Wezmę ze sobą jeszcze trzecią butelką z wodą. Dwie tydzień temu starczyły mi ledwo ledwo, ale jednak starczyły.