Rok temu w Changchun o tej porze miałem już dość. Dwa dni zajęć i miałem ochotę tym walnąć o podłogę i wrócić. Może przesadzam, ale pewny jestem że zniechęcenie przyszło tam bardzo szybko i miałem tego wszystkiego po dziurki w nosie.
Nie wiem czy da się to zauważyć, ale nie jestem wielkim fanem miejsca w którym pracuję. Wybrałem je bo wybór w okolicy June był niewielki, a coś trzeba było wybrać, bo jak to tak żyć kolejny rok na odległość?
Fanem nie jestem, ale to co lubię robię. Nie wyobrażam sobie bycia nauczycielem jednocześnie tego nie lubiąc. Miałem w życiu wielu nauczycieli, niektórych średnich, innych bardzo słabych, tych dobrych była garstka. Na uniwersytecie było podobnie, tylko tam średnich było najmniej. Byli albo bardzo dobrzy, albo bardzo słabi. Jak to tłumaczył nam dziekan nie każdy dobry badacz, jest dobrym nauczycielem. No tak, nawet jeżeli kończył kierunek nauczycielski…
Tak sobie mędrkuję a chcę w końcu dojść do tematu dzisiejszego wpisu, czyli radości.
Drugie zajęcia dzisiaj. Grupa która pojawia się raz na dwa tygodnie w całości, w dodatku to najsłabsza z wszystkich moich grup. Na dodatek dzisiaj nie mieli jeszcze książek. I w Changchun w takiej chwili dosięgłaby mnie złość. Albo, co bardziej prawdopodobne, kompletna niechęć do dalszego prowadzenia zajęć, bo skoro nie mają książek to Im nie zależy.
A to się nie wydarzyło.
Poczułem radość. Pisząc na tablicy treść zadań poczułem radość że robię coś co pomoże tym młodym ludziom zrozumieć angielski, że robimy coś praktycznego (bo akurat mamy temat o opisywaniu przedmiotów gdy zapomnimy jakiegoś słówka) co Im się przyda. To był taki prawdziwy moment radości, uczucia zadowolenia z pracy. Przypominając sobie to co działo się rok temu w Changchun nie mogę wyjść z podziwu, no nie mogę. Oby trwało to jak najdłużej. Czuję że tego mi naprawdę brakowało, że jednak ten zawód to jest coś co daje mi ogromną satysfakcję i…radość. Jeszcze parę lat temu parsknąłbym śmiechem gdybym to usłyszał.