Na ostatnią noc musieliśmy zmienić hostel. Zrobiliśmy mały upgrade, czyli z hostelu udaliśmy się do hotelu. Nasze szczęście że były w praktycznie tej samej cenie, aż się człowiekowi żal robi na myśl że mógł cały tydzień spędzić w takich warunkach.
W ogóle to właściciele tego drugiego hotelu ładnie to sobie wymyślili. Przyjechali z Harbinu, czyli dalekiej północy, i wynajęli sobie ten hotel by wynajmować go dalej.
Po śniadaniu ruszyliśmy kupić bilety autobusowe. Tak na wszelki wypadek, bo z tym to nigdy nie wiadomo. Po raz pierwszy kupiliśmy bilety na przejazd za dnia. Autobus miał, co prawda, być dalej sypialny, ale w Jinghong miał zameldować się około czwartej nad ranem.
Biletu udało dostać się bez problemu, widać niewiele osób kieruje się z Dali do Jinghong. Po powrocie postanowiliśmy spędzić nasz ostatni dzień w Dali spacerując i udając się do restauracji odwiedzonej dnia pierwszego i zamawiając znane nam już dania.
Dali, i Lijiang, pełne są hosteli i hoteli umieszczonych w domach przypominających te budowane przez mniejszość Bai (w końcu ten region to autonomiczny region mniejszości Bai), więc wyglądają bardzo, ale to bardzo ciekawie. Jednak najciekawszy hostel jaki widziałem w Dali miał okno zamiast ściany, które wychodziło na ulicę.
Droga do Jinghong minęła mi spokojnie, June już trochę mniej bo strasznie ją odchorowała, co zresztą będzie motywem przewodnim wszystkich naszych podróży autobusowych w Laosie.
Razem z nami jechał inny przybysz z zagranicy, nauczyciel z Hiszpanii pracujący na uniwersytecie w malowniczym Guilin, który będzie kiedyś naszym celem.
Do celu dotarliśmy w środku nocy, o wiele za wcześnie niż mieliśmy. O wiele za późno by prosić Rei Rei, czyli znajomą którą poznaliśmy rok temu, o nocleg, oraz o wiele za wcześnie by spędzić kilka godzin włócząc się po ulicach. Dlatego też wylądowaliśmy w hotelu. Drugim, bo pierwszy oczywiście nie przyjmował obcokrajowców. I tak nam się poszczęściło bo bałem się że skończy się na jakimś pseudo trzygwiazdkowym turystycznym cudzie.