Rok temu będąc na zalesionym wzgórzu gdzieś między Chinami a Laosem upatrzyło mi się wędrowanie po Laotańskim lesie. Co się nie udało wtedy udało się teraz. Problem ze spacerowaniem w takich miejscach jest, przynajmniej dla mnie, całkiem spory gdyż nie można spacerować samemu.
Nie tyle z powodu braku szlaków, bo jakąś ścieżkę się zawsze znajdzie i można się nią pokierować, nie tyle nawet z powodu braku infrastruktury, bo przecież jedzenie i kuchenkę możną wziąć ze sobą, ale bardziej z powodu dostępności najbliższego lasu czyli Nam Ha National Protectected Area, oraz niewybuchów z lat 60-ych i 70-ych.
Wędrówkę wykupiliśmy wczoraj, więc z samego rana udaliśmy się na poranny targ pełen jedzenia i rzeczy codziennego użytku, o ile targ wieczorny był nastawiony typowo na turystów, o tyle targ poranny to miejsce w którym okoliczni mieszkańcy kupują jedzenie, jedzą śniadanie, ot taki supermarket na otwartym powietrzu.
Przed dziewiątą zameldowaliśmy się na miejscu zbiórki i czekaliśmy, czekaliśmy, a potem czekaliśmy jeszcze trochę, aż w końcu pojawiła się spóźnialska Koreanka i mogliśmy w końcu ruszyć. W ciągu najbliższych dwóch tygodni Koreańczycy będą doprowadzać mnie do furii swoim brakiem punktualności.
W teorii najbliższy teren zalesiony znajdował się parę kilometrów od Luang Namtha, w praktyce jednak wyglądało to tak że trzeba było kilkadziesiąt minut spędzić w aucie, a potem przeprawić się rzeką i pokazać bilet.
Zanim jednak przeprawiliśmy się przez rzekę odwiedziliśmy pierwsza wioskę zamieszkałą przez rdzennych mieszkańców tych terenów i było to naprawdę fajne bo część pieniędzy z każdej wyprawy idzie do tych wiosek, więc mogą się rozwijać, albo przynajmniej utrzymywać je w dobrym stanie. Naprawdę świetnym przeżyciem było zobaczenie tego jak się tutaj mieszkało i dalej mieszka, w drewnianych domkach pokrytych ratanem i dotknąć tego o czym mówił Cejrowski, że wszędzie plastik. Cóż, do wiosek na obrzeżu Laotańskich parków narodowych dotarł nie tylko plastik ale także telewizja satelitarna.
Przeprawiliśmy się przez rzeką i ruszyliśmy. Najpierw przez pola ryżowe, a potem to już pod górę. Tak naprawdę to nie jest to dżungla a wiecznie zielony las, w dodatku nie pierwotny, ale i tak wygląda niesamowicie. Od jednodniowej wyprawy nie można oczekiwać że pozwoli nam na bliższy kontakt z naturą, ale widzieliśmy i ślady dzikiej świni i słyszeliśmy rhizomys sinesis, czyli szczura bambusowego. Czyli nie tak źle w porównaniu do tego co nam zaproponowano w Nong Khiaw, ale na to jeszcze przyjdzie pora.
Chodziliśmy, chodziliśmy i w końcu przyszła pora na obiad. Obiad w lesie przygotował nas przewodnik. Tachał ze sobą torebki ryżu, zielonych warzyw, trochę mięsa, jajek i sosu pomidorowego. Wszystko to było wspaniałe, bo obiadu przygotowanego na miejscu w lesie nigdy nie jadłem, a już na pewno nie w takim lesie.
Nagle tylko pojawiło się pytanie a jak to jeść?
Palcami, w dżungli nie ma pałeczek!
Ano nie ma.
A potem szliśmy dalej i przewodnik opowiadał o starszych panach przyjeżdzających do Laosu z młodziutkimi dziewczynami, z Kambodży głównie, które nie znały angielskiego, o chłopaku z Hiszpanii chcącym kupić opium, z czym nie było większych problemów, o tym że Chińczycy niszczą okoliczne tereny zamieniając je na uprawy, ale o lesie to niewiele mówił.
W końcu z lasu wyszliśmy i przyszło nam czekać na grupę która miała dotrzeć do nas kajakami. Tak po prawdzie to ktoś z wioski z drugiego brzegu miał nas przewieźć, ale nikomu się do tego nie śpieszyło, dzieci tylko wołały więcej dzieci by przyszły popatrzeć na czekających na kamieniach obcokrajowców.
A potem wróciliśmy samochodem i było wiadome że trzeba ruszyć dalej, do Muang Xay.