Tysiąc metrów. Dużo? Nie dużo? Wszystko zależy od perspektywy, prawda? 12 minut spokojnego spaceru, 6 minut spokojnego biegu, 3 minuty spokojnej jazdy na rowerze, a to ciągle ten sam dystans. Tysiąc metrów jako odcinek biegu może być naprawdę spory, zwłaszcza w interwałach, a może też być drobnostką. Czasem może być to dystans jaki wzbudza w nas przerażenie ‘mam przebiec tysiąc metrów w ile?!’, albo radość ‘już tylko kilometr!’, może też wzbudzać smutek ale nie dlatego że musimy go pokonać, tylko dlatego że oznaczać będzie koniec pewnej trasy, a wraz z nią przygody. Dzisiaj zabrakło mi tego tysiąca do pewnego zakrętu który miał mnie doprowadzić w pewne miejsce które widziałem na mapie.
Zawróciłem bo…uznałem że dalej niż już nie będzie, nie chciało mi się dalej przebijać przez ten kurz, pył i mijać wszystkie te ciężarówki i autobusy, lub jechać za ciężarówką i dać się do końca zasypać pyłem. Najzwyczajniej w świecie nie chciałem dojechać do tej rzeki którą widziałem na mapie, powiedziałem sobie że dojechałem już do niej i pora zawrócić bo dalej nic nie ma. Sęk w tym, że zawsze jest coś dalej i zawsze można dalej pojechać, dzisiaj nie miałem wystarczająco dużo mentalnej siły by tam dojechać.
To wygląda uroczo, ale z lewej piach, z prawej piach, a zza zakrętu zaraz pojedzie ciężarówka z piachem.
Znalazłem za to dość siły mentalnej by podjechać pod górę i porobić zdjęcia na kolejnym górskim cmentarzu. Bardzo nietypowym bo blisko hmm…elektrowni?
Zawróciłem i w drodze powrotnej dopadło mnie to:
Zatrzymałem się pod sklepem, zdjąłem oponę, wyjąłem dętkę, znalazłem dziurę, spuściłem powietrze, wyczyściłem, zakleiłem, odczekałem chwilę, przejechałem po oponie, znalazłem winowajcę, wyjąłem dętkę i zacząłem zakładać oponę. Wtedy pojawił się Pan z dzieckiem, na ręku miał bardzo drogo wyglądający zegarek, kucnął obok i założył mi oponę do końca. Tak po prostu, sam z siebie. Zapytał dokąd jadę, skąd przyjechałem, a potem gdy zacząłem pompować patrzył czy mam dość luftu…Taka zwyczajna codzienna ludzka życzliwość. To co w Polsce spotykałem tylko w czasie biegów i sprawiało że uważam biegaczy za jedną wielką rodzinę tutaj jest codziennością, czymś co ludzie robią tak ‘po prostu’ sami z siebie. Nie przestaje mnie to zdumiewać…powinno, bo to codzienność tutaj, a jednak…ludzie tutaj są chyba zbudowani z innej gliny.
Podziękowałem, pożegnałem się i pojechałem w swoją stronę.
Średnia z dzisiaj jest kiepska, ale nie z powodu wiatru czy wczorajszej sześćdziesiątki, jest kiepska z powodu prób poruszania się między autami.
Ach…i już mam bezrękawnik który w chwili obecnej piecze jak jasna cholera.
Czułem się trochę leniwy po powrocie, a prawdę mówiąc nie chciałem robić sobie niczego ciepłego więc poszedłem do sklepu pod blokiem, zapłaciłem 7 RMB i wziąłem tofu. Smaczne, bardzo smaczne. A czasem można się polenić, zwłaszcza gdy skwar leje się z nieba i na myśl o ciepłym jedzeniu robi się niedobrze.
Przyjechała Tracy i sobie porozmawialiśmy, ale napiszę o tym w weekend bo teraz robi się już późno, a budzik jest nastawiony na 5:30 żeby jeszcze parę kilometrów zrobić.
Zjedliśmy późny obiad/wczesną kolację :
Dowiedziałem się że Luna już nie pracuje w firmie bo postanowiła wrócić na południe, co trochę mnie zasmuciło bo w końcu nie mogę Wam Jej pokazać…
Mogę za to pokazać Pana Chińczyka kryjącego się przed skwarem.
Tyle na dziś…chociaż jest jeszcze jedna historia, ale to też zostawię na weekend. Musicie być cierpliwi. Czego jak czego, ale tego Chiny uczą doskonale.