I po tajfunie

Tak jednym zdaniem – przeszedł bokiem.

Czyli generalnie ulic nie zalało, nie trzeba było przeskakiwać, lub wręcz fruwać nad kałużami, wystarczyło je omijać, a i tak nie było ich zbyt wiele. Ot po prostu większy deszcz.

Za to dzisiaj w nocy przeszła burza i po raz kolejny potwierdziło się to że tutaj deszcz może i przynosi ochłodzenie, ale to nie jest absolutnie tego warte bo wilgotność wzrasta tak że człowiek poci się bardziej niż przy tej wysokiej temperaturze.

I to jest straszne, poważnie. Bo o ile przez ostatnich kilka tygodni mogłem w spokoju po biegu zjeść śniadanie nie tworząc wokół siebie kałuży z potu, tak ostatnich kilka dni to po prostu tragedia. Pot tylko kapie, a kałuża robi się coraz większa. No nie jest to zbyt fajne.

Chociaż nie jest zbyt fajnie to dzisiaj się uparłem i wbiegłem na górę siedem razy co jest moim osobistym rekordem, gdzieś tam po głowie krąży mi myśl by zrobić jeszcze więcej, a przynajmniej by spróbować w czasie ostatniego czwartkowego biegu długiego, ale raczej się na to nie zdecyduję bo znalazłem bardzo fajną trasę, o której zresztą pisałem, na którą może się zdecyduję. A może nie, bo jednak jest duszno, w dodatku na czwartek zapowiadają poprawę pogody, a tam nigdzie po drodze nie ma sklepów, znaczy pewnie są ale nie chce mi się za bardzo szukać, a skończyć bez wody na nieznanym terenie nie chcę. Niby to miasto a nie pustynia i ktoś by tam pewnie wodą zawsze poratował, ale po co kusić los. Fajnie jest poznawać nowe trasy, wynajdywać nowe miejsca, ale teraz muszę brać pod uwagę to ile mam ze sobą wody, bo jednak w czasie tych kilku godzin tracę 5% masy ciała, więc nie mogę tego sobie lekceważyć.

Czyli jest duszno.

Na szczęście zostaniemy tu jeszcze do piątku, bo w piątek po południu wyjeżdżamy do Pekinu, by w niedzielę wylecieć do Polski. Tam już tak duszno nie będzie, a przynajmniej być nie powinno.