Dzisiaj postanowiłem udać się do stołówki na obiad. W tym semestrze jestem tam rzadziej, bo więcej staram się jeść w domu. Udało mi się dzisiaj trafić na Shawna:
– Wyglądasz na nieszczęśliwego.
– (starając się uśmiechnąć chociaż oczami) Chory jestem.
– Mam coś dla Ciebie…
– Naprawdę?
– Tylko…przyjmiesz ten prezent?
– Tak…
– Proszę…
(Oliver Twist po chińsku)
– Hahaha…po chińsku, to zajmie mi trochę czasu zanim przeczytam.
– Na pewno, ale masz też to
(podaje Olivera Twista po angielsku)
– Teraz będzie mi dużo łatwiej.
I potem sobie jeszcze chwilę porozmawialiśmy, ale dzisiaj chociaż pozornie nic nie boli to jednak coś nie gra, bo czuję się jakbym odpływał. Na szczęście jeszcze tylko dzisiaj popołudniu i piątek.
Chociaż dopiero czwartek to chcę ten tydzień już oficjalnie spisać na straty jeżeli chodzi o naukę języka. Książki nie otworzyłem ani razu, ze znaczków nauczyłem się tylko jak jest wschód słońca (słońce nad jedynką) a ze słówek to wiem jak jest strach na wróble. Tragedia.
Mam wrażenie że te zajęcia mają też jakąś formę terapeutyczną. Nie dlatego że jestem, podobno, jedynym nauczycielem który nie krzyczy (a nie krzyczę bo nie wierzę w skuteczność krzyku jako środka motywującego, chociaż pewnie gdybym był piłkarzem Manchesteru United mówiłbym inaczej), ale dlatego:
– Czego się boisz?
– Takich chłopaków jak On! (wskazuje palcem, cała klasa bije brawo). Stroi sobie z nas żarty, patrzy na nas z góry, czuję przez Niego potwornie.
– Okej, okej.
– Czego się boisz?
– Wujostwa. Bo nie pozwalają mi na bardzo wiele rzeczy.
To takie drobnostki, ale chyba czasem łatwiej jest jak się to z siebie wyrzuci.