Piątek…piąteczek…

Zacznijmy od tego małego ciasteczka na śniadanie. Bardzo dobre i bardzo słodkie.

Dętka poszła bez dwóch zdań. Nie powinienem jechać, ale ten rower jest już tak zajechany, że było mi trochę łatwiej, chociaż serce i tak się krajało. Dokulałem się na zajęcia, dokulałem się z zajęć do Pana Na Rogu. Pan Na Rogu prowadzi mobilny zakład naprawczy. Można przyjechać do niego praktycznie z wszystkim. Przede mną naprawiał komuś pedały. Pokazałem koło i wiedział od razu co robić. Rowerzyści porozumiewają się ponadnarodowym językiem. Fachowo zdjął oponę, wyjął dętkę, napompował i po kawałku wkładał do miski z wodą. Znalazł lukę, ścierał i ścierał i ścierał i śmiał się, próbował ze mną rozmawiać, a w koło coraz więcej ludzi. A ja tylko, że nie mówię po mandaryńsku i jestem Amerykaninem (już nauczyłem się polangłoren – osoba z Polski). W końcu coś zaczął mówić, nawet mi napisał, ale nic nie zrozumiałem. Zadzwoniłem do Lidii, a ona mówi, że on nie będzie chciał ode mnie dużo pieniędzy i może coś bym mu dał. W końcu nakleił łatkę i zaczął sprawdzać oponę. No i znalazł winowajcę. Wczoraj wbił mi się jakiś drucik. Wszystko kosztowało mnie 2 RMB, a gdy wydał resztę z 50 kazał sprawdzać czy 20 są oryginalne :) Pojechałem kupić mu wodę, bo duchota dzisiaj była niesamowita. Kupiłem herbatę i wróciłem, a on oczywiście odmawia i musieliśmy się siłować :) To było bardzo sympatyczne zwłaszcza, że był niższy o głowę ode mnie, ale w końcu przyjął wodę. Mam nadzieję, że mu się dzisiaj przydała.

Następnie udałem się na stołówkę. Wylądowałem tam jako jeden z pierwszych.

Dzisiaj tofu, pomidory z jajkiem, bułka, dynia z mięchem i inne mięcho. W dodatku jeden z uczniów przyniósł mi darmową zupę (całkiem całkiem) i zaczął ze mną rozmawiać. Bardzo fajne :) Dla niego to super możliwość by poćwiczyć angielski poza klasą, a dla mnie to okazja poznać go lepiej. Zapytał czy smakuje mi to jedzenie, powiedziałem (zgodnie z prawdą), że nie jest najlepsze (chociaż jadłem gorsze rzeczy), a on zapytał czy lubię zupę z makaronem. I zgodnie z prawdą odrzekłem, że tak. A on poszedł mi kupić zupę z nudlami! Czyli zjadłem swój obiad (trochę ponad 6 RMB) i prawie cały makaron z mięchem i fasolą (za 5 RMB), aż wstać nie mogłem, tak się najadłem.

Na pierwszych zajęciach prawie się popłakałem. Jedna z uczennic zapytała się mnie jak zrobić bigos, a wcześniej w tym tygodniu powiedziała mi ‘dzień dobry’. Ale ten bigos mnie rozbroił zupełnie. Nie mogłem się poskładać do końca lekcji.

Na zajęciach o 16 uczniowie robią ćwiczenia odprężające dla oczu. Wygląda to ciekawie, bardzo ciekawie nawet :)

A w supermarkecie znalazłem metr na metr osiemdziesiąt słoneczników. No poważnie…aż wziąłem inne niż poprzednio, żeby sprawdzić czy one się czymś różnią. Gdy chciałem kupić sobie bułkę z kiełbasą wziąłem ją do koszyka, a Pani Ze Sklepu mi ją zabrała, położyła na wadze, nabiła cenę i odłożyła do koszyka, po czym po chwili zabrała mi chleb i dała inny bo tamten był przypalony…

To już dwa tygodnie a ja dalej nie mogę się nadziwić tej uprzejmości i zwykłej ludzkiej życzliwości. Niesamowite podejście. Naprawdę sympatyczni ludzie.

A skoro piątek to postanowiłem zaszaleć i kupiłem kałamarnicę z grilla. Na ostro.

I całkiem całkiem, nawet lepsze niż wołowina z grilla. A nigdy bym się o tym nie przekonał gdybym nie spróbował.

Dzisiejsza trasa to głównie dojazd do szkoły i z powrotem:

http://www.endomondo.com/workouts/uWj-kCTz8X0

Załapał się też targ bo pojechałem kupić gruszki, jabłka i mandarynki. Suszoneniewiadomoco to suszone chińskie daktyle. Niestety dzisiaj świeżych nie było.

A po ostatnich zajęciach zaatakował mnie jeden uczeń z klasy 13 i pokazał piłkę do kosza. Więcej mi mówić nie musiał. Kopać piłki nie miałbym sił, ale porzucać z chłopakami porzucałem bardzo chętnie. Co prawda ich obrona jest zerowa i mogłem sobie trochę poszaleć, ale może też nie chcieli grać za ostro. Pograliśmy z pół godzinki, chłopaki się zmęczyli, ja też zresztą i musieliśmy się rozejść, oni na zajęcia (o 19!), a ja do sklepu.

Z jutrzejszej wyprawy w góry nici bo Viki wyjeżdża i umówiliśmy się na lunch, więc zostaje niedziela (o ile nie będzie padać). W przyszłym tygodniu chyba w ogóle nie wyjdę biegać, bo najzwyczajniej w świecie nie będzie kiedy. W ogóle bieganie tutaj to masakra. Od zwykłego chodzenia jestem zlany potem jak w domu po kilku kilometrach. Straszna duchota. Może jutro uda mi się zrobić dychę, ale zobaczę rano. Wszystkie plany tutaj biorą w łeb. Trzeba improwizować, ale na szczęście do żadnego biegu się nie przygotowuję i mogę sobie biegać kilka razy w tygodniu bez żadnych stresów.

Kurcze, mam nadzieję, że jeszcze uda mi się z chłopakami trochę porzucać do kosza, bo brakuje mi tego strasznie. Nawet jeżeli nie rozumiemy się poza boiskiem, to na boisku rozumiemy się bardzo dobrze.