W zeszłym tygodniu skończyłem czytać Biec lub umrzeć Kiliana Jorneta i chociaż sama książka była meh to było w niej kilka elementów które wydały mi się ciekawe. Jednym z nich było, gdy Kilian opisywał jak w czasie biegu czuje swoje mięśnie i jak zmusza je do większego wysiłku. Takie stwierdzenie byłoby dla mnie czystą abstrakcją jeszcze jakiś czas temu. A w poniedziałek przy ostatnim podbiegu pierwszy raz w pełni świadomie czułem jak prawa stopa się podnosi. Równocześnie czułem, jak lewa nie podnosi się tak jak wysoko, ale byłem zbyt zaaferowany tą prawą by pracować nad leniwą lewą.
A tak z przeżyć mniej wewnętrznych – tak szybko tych długich podbiegów jeszcze nie robiłem, ale wiem, że mogę zrobić je jeszcze szybciej, a przynajmniej jeden. Mam na stravie wyznaczony odcinek o długości 1950 metrów i 42 metrów różnicy w wysokości, czyli ten mój długi podbieg. Najszybciej przebiegłem go w 9:03 i po maratonie w Krakowie będę starał się złamać te cholerne 9 minut.
We wtorek nagle zaczęło padać i zamiast czekać na światłach, po raz drugi, zmieniłem trasę pod jej koniec. Co to oznaczało? Że z trwogą zbliżałem się do 17 kilometrów, bo staram się tych 16 we wtorki i soboty nie przekraczać. Nie dlatego że mam to jakoś wyliczone, ale po prostu nie chcę. Ostatecznie nie przekroczyłem, ale zabrakło chyba 40 metrów, więc było blisko. Było też zaskakująco szybko i czułem się wyjątkowo dobrze, pomimo poniedziałkowych podbiegów. Wygląda na to, że wraz z poprawą pogody poprawia się moja regeneracja.
Środa to bieg długi i był to najdłuższy bieg w roku, a zarazem w całym okresie przygotowawczym, jedna jedyna trzydziestka. Może wydawać się mało, ale o wytrzymałość nie boję się tak bardzo.
Trasa to prawie powtórka z zeszłego roku, czyli z Katowic do Siemianowic, potem do Czeladzi i przez Sosnowiec do Katowic. Nie jest to moja ulubiona trasa, bo albo trzeba stawać na pasach, albo umykać przed samochodami i raczej do niej wracać nie będę, są trasy wymagające mniej ekwilibrystyki.
Bieg środowy:
Piątek to ponownie były interwały. Miały być w takim samym tempie jak tydzień temu, czyli 4:05, z tą różnicą, że miały być to odcinki dwukilometrowe. Czyli 6 razy po 2 kilometry w tempie ~4:05, z przerwami czterominutowymi. Koniec końców wyszło tak:
8’11” – 2.06 – 3:58/km
8’11” – 2.06 – 3:58/km
8’17” – 2.06 – 4:01/km
8’07” – 2.06 – 3:57/km
8’17” – 2.05 – 4:02/km
8’08” – 2.06 – 3:57/km
Po pierwszym i piątym miałem dłuższą przerwę, bo musiałem wiązać sznurówki. Trzeci i piąty były bardziej pod górkę, ale i tak wyszło super. Przyznam się uczciwie, że dla mnie takie tempo to rzadkość i bardzo się z niego cieszę.
[iframe src=’https://www.strava.com/activities/1479117622/embed/dcbe33b41b4db3c1d728e3659e626cfe168adec7′]
W sobotę, gdy ruszyłem to myślałem, że się nie rozruszam. Uda ani trochę nie chciały się ruszać, ale po pierwszym kilometrze w końcu się rozkulałem. Nie na tyle żeby kończyć Fartlekiem, którego wymęczyłem tylko dwa razy w tym tygodniu, ale jednak kończyłem szybszym tempem, więc nie ma tak źle.
A za tydzień półmaraton w Dąbrowie i walka o 1:25
Podsumowanie tygodnia:
Łączny dystans biegów 105 kilometrów
Łączny czas biegów 8:06
Średnie tempo 4:27
Czas ćwiczeń dodatkowych to 4:39
Co było dobre w tym tygodniu?
Poniedziałkowe podbiegi.
Piątkowe interwały.
Co jest do poprawy?
Czas regeneracji.
Obawy?
Łapie mnie strach przed Dąbrową.
Ciekawostka z tego tygodnia
Próba zamachu na Hitlera dokonana 20 lipca 1944 nie udała się bo Heinz Brandt odsunął walizkę z bombą.