Notek długo nie było, to fakt niezaprzeczalny. Były za to filmy i mam nadzieję że one chociaż trochę Wam ten czas bez słowa pisanego wypełniły. Do tego doszły zdjęcia i wrzucając je do galerii dotarło do mnie że przez trzy miesiące zrobiłem ich mniej niż 100, co jest wręcz żenujące. Dlatego też zamierzam ich robić więcej i wrzucać na bloga, bo to chyba ich brak w notkach sprawił że przestało mi się chcieć wyciągać aparat. Bo sam przed sobą nie chcę się przyznać do przyzwyczajenia się do pewnych widoków.
Jak już zapewne wiecie jesteśmy z June po ślubie i po weselu. Nie mamy jeszcze załatwionych wszystkich formalności ze stroną Polską, więc to jeszcze nie pora na wyszczególnianie wszystkiego co trzeba zrobić (napięcie zauważalnie rośnie), ale że jesteśmy po ślubie w Chinach to wszystkie formalności po stronie Chińskiej mamy załatwione.
Nie chwaliłem się za bardzo tym że bierzemy ślub, bo tak po prawdzie to nie wiedziałem czy nam się uda. June dzwoniła wielokrotnie do urzędu stanu cywilnego (małżeństwa międzynarodowe zawierane są w innym wydziale niż normalne) i dodzwoniła się dwukrotnie. Pierwszy raz usłyszała ‘nie wiemy kiedy zaczniemy pracę po nowym roku, najlepiej dzwonić później’, chociaż daty dni wolnych w placówkach rządowych ustalane są odgórnie i były już opublikowane. A drugi raz dodzwoniła się piętnastego lutego kiedy to staliśmy w kolejce po bilety do Zhengzhou (stolicy prowincji w której June jest zameldowana, bo tylko w takim mieście można zawrzeć małżeństwo międzynarodowe). Staliśmy w niej bo uznaliśmy że pojedziemy do tego urzędu i spróbujemy, albo się uda w ten dzień, albo w następny, w najgorszym wypadku znajdziemy hotel i tyle (w całym Zhengzhou zaprzestano przyjmowania obcokrajowców do tańszych hoteli, nawet ten w którym spałem 3 lata temu się z tego wycofał).
Tym razem June usłyszała ‘Rano mamy dwa śluby to raczej nie damy rady, ale po południu pracujemy do 1630 i mamy ślub i rozwód, więc obiecać nie możemy, ale powinniśmy Was zmieścić. Tylko czy macie dokumenty? Aaa…z ambasady? No to lepiej żebyście je przetłumaczyli w tym biurze, bo może coś być nie w porządku.’
Dojechaliśmy do Zhengzhou. Tam czekała już kuzynka June z mężem i chwała Im za to, bo bez Nich byłby klops. Najpierw pojechaliśmy do biura tłumaczeń. Tam stwierdzono że dokument z konsulatu nie może być użyty z powodu ‘no widzi Pani, tutaj nie ma nazwisk i imion przetłumaczonych, a to musi być przetłumaczone’, także wszystkie imiona moje, oraz imiona moich rodziców, do tego nazwisko i nazwisko rodowe mamy mam teraz zapisane w hanzi (chińskich znaczkach). Oczywiście ‘Cały dokument trzeba tłumaczyć od nowa’. Pierwsza moja myśl to, jak często w Chinach, znowu próbują nas naciągnąć, ale po czasie dotarło do mnie że może faktycznie coś jest na rzeczy bo jednak byliśmy w konsulacie w Kantonie, który prowincją Henan (tą w której June jest zameldowana) się nie zajmuje i nie mieli obowiązku wiedzieć jak to wygląda.
Z tym dokumentem pojechaliśmy do urzędu stanu cywilnego, gdzie bez kolejki weszliśmy do biura, wytłumaczyliśmy o co chodzi i zaczęliśmy wypełnianie papierka. Dosłownie jednego. Jeden dla mnie, drugi dla June. W całości po Chińsku, więc nie wiem co się w nim znajdowało oprócz informacji o tym kim jestem z zawodu, jakie mam wykształcenie i kiedy się urodziłem.
Po wypełnieniu Pani urzędnik pyta czy mamy zdjęcia. ‘Nie mają państwo? To muszą państwo zrobić, gdyby państwo zadzwonili wcześniej to byśmy powiedzieli że trzeba mieć.’ Nóż się w kieszeni otwiera, ale trzeba było zacisnąć zęby, wsiąść w samochód kuzynki i pojechać znowu do budynku z biurem tłumaczeń, bo ‘tam jest fotograf’. Fotograf był, zrobił zdjęcia.
Wróciliśmy do urzędu, oddaliśmy zdjęcia i po paru minutach dostaliśmy wydruk z naszymi danymi, trzeba było sprawdzić ich autentyczność i przyłożyć palec wskazujący. Przyłożyliśmy. June za słabo, ja za mocno, więc Pani urzędnik burczała że musi drukować raz jeszcze. Drugi raz już Ona sama przyciskała nasze palce.
Po tym wszystkim trzeba było uiścić opłatę urzędową. Opłata urzędowa za zawarcie małżeństwa wynosi 9 RMB. 9 RMB to śniadanie, a i to nie zawsze. 9 RMB to nie jest nawet kawa, to trzy butelki 0,5L coca coli, to 3 placki z ulicy, to w przeliczeniu jakieś 5 złotych. Kwota abstrakcyjnie niska w porównaniu do reszty naszych wydatków na ślub.
Po uiszczeniu opłaty dostaliśmy po czerwonej książeczce i od razu ruszyliśmy do biura tłumaczeń, bo w nim zajmują się także załatwianiem kolejnych dokumentów. W końcu na co mi akt małżeństwa w Chinach, ja go jeszcze w Polsce muszę umiejscowić, czyli akt małżeństwa trzeba oddać do chińskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, notariusza, tłumacza, konsulatu polskiego (niekoniecznie w tej kolejności) i dopiero z nim można iść do konsulatu (lub urzędu stanu cywilnego w Polsce) z prośbą o umiejscowienie.
I tyle. To był ślub. Ach. Kuzynka i Jej mąż cały czas siedzieli w samochodzie, więc nam nie świadczyli. Świadkowie na ślubie nie są potrzebni, gości można zaprosić, ale to nie jest żadna ceremonia, nikt się o nic nie pyta, nie ma żadnej podniosłości momentu, wystarczy wypełnić wniosek, podpisać i już po ślubie.
O weselu i innych zaległościach będzie w najbliższym czasie, także czekajcie cierpliwie.