Maraton

Zero stresu. Ani jednej myśli ‘Cholera przecież ja biegnę maraton’. Po prostu jestem i muszę to przebiec. 25 czy 42 kilometry, co to za różnica i tak daleko.

Kurcze, pierwszy raz nie pożegnałem rodziców, nie pocałowałem babci w czoło. Nawet im nie pomachałem, spóźnialscy zaatakowali ich w depozycie. Trzeba iść samemu.

Rany ilu ludzi. Szybkie odliczanie i po krzyku, jedziemy. Przy starcie mama pokazuje dwie piątki, czyli jeszcze 10 okrążeń przede mną. Lekko nie ma.

Wszędzie Ci ludzie, a ja chyba biegnę za szybko. Zaraz, przecież start był przed pomiarem, czyli to był ten regulaminowy dobieg 258 metrów. No to okej, przynajmniej teraz z górki. Do lasku. Wszędzie Ci ludzie, ale nie mogę ich wyprzedzać. Nie, nie mogę. Hej…przecież ja tu już biegłem, miesiąc temu kręciłem rekord na 5 kilometrów. Będzie taki bardzo szybki zbieg mniej więcej w połowie. Super. Górka…jeszcze jedna, ale dłuuuga. I zbieg. I jeszcze jeden. A teraz to pamiętam, tutaj powiedziałem komuś, że już blisko. Jakaś rodzinka z przodu, niby 3,6 km za nami, czyli tutaj mamy 3,6, no to do końca niecały kilometr. To się przyda.

31 coś. No dobra, jeszcze dziewięć, tata cyka fotki, babcia się pyta czy już podać żel, ktoś podaje wodę. Super. Dziewięć. Zaraz, pokazywałem dziewięć, czyli jedno za mną. Tak? Tak. Lecimy. trzydzieścijedencoś to właściwie tak jak planowałem. 30 minut na okrążenie da mi mniej więcej pięć godzin.

Dziewięć tak? Tak.

Podbieg, zbieg, prosta, fotograf. Godzina. No to jeszcze osiem. Babciu jeszcze nie pora na żel.

Osiem, czyli jeden, dwa za mną? Tak.

Mijam ultramaratończyków. Ja pierdziele, oni mają siłę.

Podbieg, zbieg, prosta. Godzina dwadzieścia siedem. Czyli 13 już za mną. Jeszcze za wcześnie na żel babciu. Czemu ja tak szybko biegnę. Zwolnię.

Podbieg, zbieg, prosta. Zaraz, ile ja palców pokazałem? Siedem? Czyli to jest…4,2 – 8,4 – 12,8 – 17 kilometr? Tak.

Piątka i kciuk w górę. Godzina pięćdziesiąt sześć. Czyli zaraz. Dwadzieścia siedem i pięćdziesiąt sześć czyli dwadzieścia dziewięć? Tak. Za szybko. Dobra żelik, ale mój z kieszeni. Żelik? Dżem kurcze, jabłkowy, nienajlepszy. A czy ja go muszę popić wodą? Nic nie napisali, ale jakoś tak…no napiłbym się. Dlaczego zapomniałem tych cholernych izotników?

To ile tych palców było? Sześć? Czyli ile? To teraz… 4,2 – 8,4 – 12,6 – 17 – 21 z groszem? Półmaraton? Tak. Oj gorzej niż na Silesii. Dwa dwadzieścia cztery. Zaaaaraz dwadzieścia cztery i pięćdziesiąt sześć, czyli…oj za szybko.

Podbieg, zbieg, prosta. To kiedy ma się pojawić ta ściana? Na trzecim czy drugim palcu? Między trzecim a pierwszym, o rety. Jeszcze pięć i koniec.

Dwa pięćdziesiąt cztery. No i tak można biegać, równe tempo, dobra pogoda, tylko czemu chce mi się ciągle sikać? I czemu babcia ma tego snickersa? Tata chyba w depozycie oddaje ludziom rzeczy. Mama podaje wodę?

Podbieg…ileż można. Oj nie proszę pana, przykro mi, ale ja nie nadaję się do rozmowy, więc by nie urazić puszczę przodem. Zbieg, prosta.

Wszystko mnie boli, pachwiny, nogi, odciski, głowa. NIC MNIE NIE BOLI. NIE ODCZUWAM BÓLU.

Kciuk znika, jeszcze cztery. Tak babciu pora na żel, dziękuję. Mamo to drugie, dziękuję.

Żel taki jakiś, no ja nie wiem, ale naprawdę trzeba było wziąć izotniki, ja uschnę. Nie pierdziel, biegnij. Jeszcze cztery palce.

Podbieg…ileż można?!

Zbieg, prosta. To zaraz, który to kilometr? Nie wiem, nie pytaj, nie licz. Biegnij.

Trzy dwa cztery. Tempo dobre. Dwa izotniki?! Za duuuuużo. Dlaczego ja tyle pije, dlaczego ja tyle pije?! O…odcisk…ruszam palcami. Nowy na starym miejscu, niedobrze. Druga noga…O! Nowe odciski, witamy na pokładzie. Nie ruszaj tymi palcami!

Zbieg…prosta…niech ich wszystkich szlag.

Trzy coś. To ile biegłem? Jakie to ma znaczenie do cholery. Jeszcze dwa palce.

MOJE ŁYDKI! Boli! Zatrzymać się i bić w nie pięściami jak radził Murakami? Zatrzymać się? Kpisz. Ale boli. Jeżeli ból przekracza 3 nie powinieneś ćwiczyć. Jeżeli przekracza trzy. A dlaczego nie mówimy gdy wynosi cztery i więcej? Bo wtedy cztery byłoby akceptowalne. To ile już za mną? Dużo, jeszcze duży zapas do pięciu. Ale limit jest sześć, może się przejść? Zwariowałeś? Maraton chodzić? Trzy okrążenia temu spróbowałeś podbieg przejść i prawie się przewróciłeś. Zbiegi już schodzisz żeby coś zrobić z tymi cholernymi pachwinami, a teraz jeszcze chcesz maszerować? W maratonie? Na Gallowaya? No ale to maraton, tutaj nie ma wstydu, tu trzeba pokonać dystans, pokonać samego siebie. Właśnie, samego siebie!

Sorry chłopaki, ale naprawdę nie jestem typem do dyskusji, więc by nie ranić puszczam przodem.

Hmm…to chyba była ściana. Muru głową nie przebijesz, ale ścianę tylko głową.

Wszystko mnie boli, pachwiny, nogi, odciski, głowa. NIC MNIE NIE BOLI. NIE ODCZUWAM BÓLU.

Zbieg, prosta. Cztery dwadzieścia pięć.
Przejdźmy się od wodopoju do tam. Dobra, ale potem biegniemy aż do tam, potem cały zbieg idziemy. Hej, ten marsz miał być krótszy! Bieg też, a krew nie miała tak szybko uderzać! Oj nie miała. Czemu ona tak wali w skroniach. Chyba nie powinienem tego tak czuć prawda? Nie pierdziel ruszaj się. Ale tylko kawałek, więcej nie dam rady, tylko ta prosta, tylko do tego…nogi cholera powiedziałem do tego znaku.

‘Już blisko’

‘Wiem’

‘Trochę szybciej, już naprawdę niedaleko’

‘Dzięki’

Bóg Cię zesłał dobry człowieku. Bez tego nie przebiegłbym tego ostatniego kilometra. Wszystko mnie boli, pachwiny, nogi, odciski, głowa. NIC MNIE NIE BOLI. NIE ODCZUWAM BÓLU.
Ostatni raz przy tych sympatycznych ludziach na ławkach, tej pani co klaskała trzy okrążenia już nie ma, są za to wodociągi! Dzięki.

Hej, zaraz, dlaczego mnie wyprzedzasz? A zresztą idź, byleby dobiec przed piątką. Czwórka z przodu, oj trzeba ruszyć! Jest. Skończyłem. Medal. Mama z bluzą. Mamo, jeszcze nie, chip muszę zdjąć.

Jeden komentarz do “Maraton”

Dodaj komentarz