Znaczy nie tak naprawdę zimno, studenci mówią że zimno.
No dobrze, trochę jest zimno.
Przynajmniej nie ma duszno.
W czwartek przebiegłem pierwszy raz od powrotu z Luoyang 13 kilometrów bez zatrzymywania się. Do tej pory mój rekord wynosił 8 kilometrów. A tak to z reguły co 2-3 kilometry robię przerwy. Krótkie, takie żeby płyny uzupełnić czy chwilę odetchnąć.
Robię tak momentu gdy przyjechałem tutaj we wrześniu. Początkowo bardzo mnie irytowało, w końcu stały za tym upały i ta paskudna wilgotność, a wpojono mi że w czasie biegu nie wolno się zatrzymywać, należy biegać przez jakiś tam czas bez przerwy.
Z czasem dotarło do mnie że ja takie przerwy robię odkąd przyjechałem do Chin. W Polsce miałem pod nosem WPKiW i tylko dwa razy musiałem przechodzić przez ulicę więc nie było problemów. W Chinach takie paronastosekundowe przystanki musiałem robić od momentu przyjazdu do Jiawang. Przecież tutaj co chwilę albo są jakieś światła, albo jakiś samochód przejeżdża a kierowca nie przejmuje się pieszymi. Niby w Changchun miałem pod nosem park, ale żeby się do niego dostać przechodziłem przez ulicę pięciokrotnie, a wracając do mieszkania trzykrotnie. W Zhengzhou było trochę lepiej bo tam ulicę spotykałem jedynie w czasie długich wybiegań, czyli nie tak często, a i wtedy mijałem zaledwie dwa przejścia dla pieszych.
Tutaj co chwilę są jakieś przejścia, światła i w ogóle inne cuda. Niby jest ten park w którym można biegać, ale on ma się nijak do WPKiW, bo wieje nudą.
Wróćmy do tego czwartku.
Padało wtedy, ale nie jakoś strasznie więc nawet nie miałem ze sobą kurtki przeciwdeszczowej. Zapewne dzięki deszczowi biegło mi się tak lekko, ale pojawił się też pewien problem, otóż pod koniec biegu zaczęły mi spadać spodnie.
Widok biegnącego obcokrajowca podciągającego opadające getry i jednocześnie wciskającego do nich koszulę musiał wyglądać komicznie. No nic, i tak się na mnie gapią, więc wczoraj przynajmniej mieli powód.