Maraton

Numer siedem, pierwszy w pagórkach – zaliczony.

Ruszyłem szybko, ale jednak nie bardzo szybko. Zwolniłem gdy pojawiły się poważniejsze górki, a raczej jedna poważniejsza górka. Na trzynastym kilometrze zaczął się podbieg na 468 metrów. Podbieg to może i był, ale bardziej na początku, droga wiła się jak jakiś zakichany wąż i wkrótce zrobiło się z tego podejście. Skończyło się na dwudziestym kilometrze czyli całe to zakichane podejście miało 7 kilometrów. A potem zaczął się zbieg. Zbieg miał kilometrów sześć i tak mnie nogi niosły że zeszło mi na niego grubo ponad 30 minut. Grubo.
Potem jeszcze kilka kilometrów na płasko, lekkie podbiegi, ale te już przeplatałem z truchtem, dotarło do mnie że przesadziłem na początku i na tym zbiegu. To że jest 6 kilometrów z górki nie znaczy że należy pędzić. Inna sprawa, że przez te całe sześć kilometrów nie widziałem nikogo. Biegłem, biegłem i ani przede mną nie było nikogo, ani za mną nie było nikogo, to pędziłem ile mogłem. Dostałem za swoje, ale co tam, czasem można sobie zaszaleć. Do kolejnego maratonu mam jeszcze miesiąc. W każdym razie nagle się podbiegi skończyły i pojawiła się tama. Pierwszy raz w czasie zawodów musiałem schodzić ze schodów, a schodzić trzeba było powoli bo te schody strasznie strome i wąskie były.
36 kilometr to znowu podbieg na trzy kilometry, ale tego to już nikt nie biegł, wszyscy co najwyżej truchtali, a większość szła i od groma ludzi mnie tutaj wyprzedziło. Szło mi się tam strasznie ciężko, w pewnym momencie uda mi nie wytrzymały i musiałem się zatrzymać żeby je rozmasować, im mocniej je naciskałem tym lepiej się czułem i w końcu udało się je uruchomić na nowo. Ruszyłem przed siebie i nagle pojawił się zbieg, zbieg na trzy kilometry. Tyle tylko że już na samym początku poczułem że coś jest nie tak. Chwyciły mnie skurcze. A mnie nigdy skurcze nie chwytają. W dodatku w łydkach. Mam na nogach opaski uciskowe, żele jem z solą, do wszystkich napojów dosypałem sól i specjalne ustrojstwo uzupełniające elektrolity i łapią mnie w łydkach skurcze.
I to jakie.
Nie byłem w stanie iść, o biegu nie wspominając. Próbowałem łydki rozciągać, ale to wywoływało jeszcze większy ból, tyle tylko że czułem że to jest dobry ból, więc po ponownie parę minut straciłem, ale przynajmniej odzyskałem władzę nad łydkami. Do końca już biegłem i muszę powiedzieć że jestem bardzo zadowolony. Pierwszy maraton, powiedzmy że przełajowy bardziej niż górski, zaliczony i to na obcej ziemi.

Dzisiaj byłem już biegać, po kilometrze chwyciła mnie kolka, więcej szedłem niż biegłem, ale przetruchtałem piątkę i trochę się podłamałem, bo po sierpniowym maratonie czułem się znacznie lepiej, a teraz tak mi słabo poszło. Jednak po napisaniu tej notki jest mi już trochę lepiej, w końcu biegam dla zabawy, a nie dla jakichś tam wyników.

2 komentarze do “Maraton”

Możliwość komentowania została wyłączona.