Ten wczorajszy artykuł o pu-erhu męczyłem od ponad dwóch tygodni, jeżeli nie dłużej. Wyszło go ponad cztery tysiące znaków czyli duuuużo do przeczytania, ale rozbijanie go na części nie miałoby sensu. Bo co tam mógłbym rozbić tak naprawdę?
Pu-erh to mój ulubiony rodzaj herbaty. Wszystkim znane czarne (lub czerwone jak się je nazywa w Chinach z powodu koloru naparu) są przy nim…nijakie. Oczywiście można sobie zakupić specjalną czarną z jakimiś dodatkami, lub czarną wyższej klasy, ale wtedy wypadłoby je porównywać z pu-erhem o podobnych charakterystykach. Najbardziej pospolita czarna herbata nie ma startu do pu-erha jak dla mnie.
W przyszłości chciałbym opisać wszystkie główne style czyli żółtą, białą, zieloną, czarną i ulung, bo pu-erh jest już opisany, ale to zadanie na kilka miesięcy. Głównie z powodu czarnej i zielonej. Zwłaszcza tej zielonej którą z jednej strony warto opisać bo to co piłem w Polsce nie ma startu do tego co piję w Chinach, a której, z drugiej strony, nie lubię aż tak bardzo. Kto to widział żeby pić herbatę mającą temperaturę w okolicach 70 stopni Celsjusza, przecież jest zimna…
Co z tego wyjdzie zobaczę, na razie niczego nie obiecuję, pewnie pierwszym stylem za jaki się zabiorę będzie ulung bo parę tygodni temu dostałem próbkę da hong pao, czyli właśnie ulunga. W dodatku jednego z najdroższych a jednocześnie jednej z najdroższych herbat w ogóle. Oczywiście próbkę którą dostałem nie była z tych naj najlepszych, ale była wystarczająco dobra by przekonać mnie do odkopania kupionej parę miesięcy temu puszki z ulungiem i nie otwieraniu ostatniego placka z pu-erhem.
A upał już raczej nie zelży. Nic nie wskazuje na to że będzie padać deszcz, prognozy pogody nawet o tym się nie zająkują, klimatyzacja u sąsiadów pracuje non stop od rana do wieczora, woda z nich spływa i tworzy piękne kałuże na całym kampusie. Gdyby tylko była tu jakaś plaża w okolicy to może jeszcze dałoby się coś z tym zrobić, a tak pozostaje jedynie czekać na drugi dzień lipca kiedy to ruszymy do Pekinu.