I tak po pięknym weekendzie przyszła pora na paskudny poniedziałek. Nie dość że zimno to jeszcze pada. Idealna pogoda do biegania, niezbyt idealna do chodzenia do pracy.
A bieganie w tym tygodniu będzie ograniczone do trzech wyjść. Jedynie środa, czwartek i piątek. Sobota to…no cóż, prawdę mówiąc sobota stoi pod znakiem niepewności. Znaczy wiem że nie będę biegać, ale nie wiem za bardzo co będę robić.
Wczoraj June wyczytała że biuro zawodów znajduje się gdzieś, a start znajduje się gdzieś indziej. W pobliżu gdzieś znajdują się hotele w których biegacze mają przenocować by z samego rana zostać rozwiezieni do gdzieś indziej, z którego to mamy pobiec do Kaifeng gdzie znajduje się meta. Z mety mamy zostać rozwiezieni gdzieś. Podobno.
Im bliżej do tego biegu tym bardziej organizacja mnie przeraża. W Polsce to wszystko jest takie nieskomplikowane, z kolei tutaj…no w sumie to chyba powinienem się przyzwyczaić po kilku latach że jednak nie wszystko jest takie proste.
W sobotę czułem się fatalnie, żołądek bolał, musiałem się zatrzymać za cięższą potrzebą co pewnie było związane z nowym żelem, ale to tylko wymówki bo tak naprawdę to głowa nie wytrzymała i nie pobiegłem więcej niż dwadzieścia kilometrów.
To dość średni prognostyk na niedzielę, ale i tak samego biegu się nie boję. Żaden maraton nie zajął mi więcej niż 4:59 więc w te pięć i pół godziny pokonam ten dystans bez problemu. Martwi mnie tylko trochę ta organizacja, ale mam nadzieję że i to się wyjaśni.
W czwartek skontaktowałem się z Hillary opiekującą się wszystkimi nauczycielami z zagranicy, wyjaśniłem Jej że muszę skontaktować się z kimś kto zajmuje się maratonem wśród studentów college’u (część biegnie, część to wolontariusze) i okazało się że ta osoba, dziewczyna konkretnie, pojawiła się w piątek w budynku dla nauczycieli, ale jakoś tak się rozminęliśmy.
Dlatego dzisiaj poprosiłem Hillary o numer telefonu do Niej, lub żeby chociaż podała Jej numer telefonu do June. I może, ale tylko może, jutro będę pisał notkę w lepszym tonie.