Lubię zimę. Prawdę mówiąc to z zimą radzę sobie całkiem nieźle. Wkurza mnie roztopiona śnieg w postaci ciapy, irytuje mnie lód na którym można się wyrżnąć i połamać, do szału doprowadza mnie śnieg sypiący prosto w twarz, ale to bardziej z powodu wiatru. Gdyby wykluczyć z zimy roztopiony śnieg i paskudny lód to mógłbym ten wiatr przeżyć. Czyli zostaje nam kraina wiecznego śniegu i powiedzmy nieśliskiego lodu. Ach tak…zapomniałbym o jeszcze jednym aspekcie – zimno.
Zimno…zimno to stan umysłu. Z zimnem można sobie poradzić, można się wytrenować, powiedzieć że zimno jest wtedy gdy…coś i trzymać się tego punktu. Ja na przykład za ten punkt uznaję zamarzające wąsy w czasie zimowego spaceru. Pod samym nosem zamarzają dość szybko, ale na bokach już rzadko. Zimno jest gdy…muszę podskakiwać żeby się rozgrzać, albo gdy nos mi zamarza.
W Changchun do tej pory nie było mi zimno. Parę razy chłodno, w środę trochę w czasie lekcji (takie smutne wspomnienie Jiawang), ale ogólnie rzecz biorąc to temperatury są tutaj w porządku. Do dzisiaj.
Dzisiaj zamarzł mi nos, a rozmawiając wieczorem z Bryanem musiałem podskakiwać bo było zimno. Gdy słońce już zajdzie -15 stopni to prawdziwe -15.
Lubię zimę także dlatego że jak się człowiek gdzieś rusza to nie musi bać się deszczu, jak spadnie śnieg to trudno, ale nie jest on aż tak uciążliwy jak te powodziowe deszcze na południu Chin. Owszem, utrudnia życie, ale przedzieranie się przez niego w ciepłych spodniach jest nieporównywalnie przyjemniejsze niż skakanie po kałużach. Nie trzeba więc patrzeć na prognozę pogody i wydawać kasy na wodę, trzeba jedynie ciepło się ubrać i można się szlajać.
Teraz tak piszę a jak przyjdzie do mojego podróżowania w styczniu to mi pewnie mina zrzednie.
Tak mnie naszło dzisiaj na pisanie o zimnie nie z powodu tych zamarzających wąsów, czy skakania przed Bryanem, ale ponieważ…zgubiłem rękawiczkę. Ta myśl napełniała mnie grozą od samego początku noszenia ich w kieszeni. Bałem się że w końcu jedna z nich wypadnie i będzie chciała gdzieś zostać. Bałem się, a mimo to nic nie zrobiłem by temu zapobiec…W końcu stało się. Rano sprawdziłem czy są obie i nie…brakowało lewej. A przecież nie pójdę tylko w prawej. Z szafy wyciągnąłem parę zapasową i poszedłem do kolegium. W myślach kołatało mi tylko co zrobiłem wczoraj i gdzie ona mogła upaść, a potem gdzie kupić następną tak ciepłą. Tyle myśli tłukło się ze sobą w głowie, złość na siebie, niepewność związana z rozmiarem i nutka nadziei…
Nadzieja nie okazała się płonna, zabicie kury nie nadszarpnęło widać mojej karmy za bardzo bo rękawiczka leżała na drugim piętrze na parapecie. Ktoś ją znalazł i zostawił. Dziękuję.
Chiński kącik historyczny
Masakra w Nankinie,南京大屠杀, to określenie czynów dokonanych przez Cesarską armię Japonii w latach 30-ych.
Japończycy zdobyli Nanjing (Nankin, bleh) 13 grudnia 1937 roku po uprzednim zdobyciu Szanghaju, Suzhou, oraz Hangzhou.
Kolejnych sześć tygodni to jedne z najbardziej krwawych i haniebnych akcji w poprzednim stuleciu.
Zamordowano setki tysięcy (jak podają chińskie źródła – Bart) chińczyków w tym żołnierzy pozbawionych broni i cywilów, w tym kobiety i dzieci.
Morderstwa były niezwykle brutalne. Masowo dźgano ludzi bagnetami, rozstrzeliwano, zakopywano żywcem czy podpalono benzyną.
Chińskie źródła mówią także o konkursie w zabijaniu polegającym na zabiciu jak największej ilości osób bez przerwy. Mówi się tu o wynikach rzędu 105-160 osób.
Ulice wypełniła krew, doszło do ponad dwudziesty tysięcy gwałtów, a wiele kobiet zostało następnie zabitych.
Jak podają dane Międzynarodowego Daleko Wschodniego Sądu Wojskowego wciągu sześciu tygodni zabito sto dziewięćdziesiąt tysięcy osób, a kolejnych sto pięćdziesiąt tysięcy zabito w kolejnych tygodniach.